– Szkoda, że ci ludzie i im podobni nie mogą się wyzwolić z Koła Wszechrzeczy! – ozwał się lama.
– Oj nie! A toż by na ziemi pozostali tylko źli ludzie i któż by nam wtedy dał żarcie i dach nad głową? – zawyrokował Kim, krocząc dziarsko ze swoim ciężarem.
– Hań dalej jest mała rzeczka. Chodźmy zobaczyć – rzekł lama i skręcił od białego gościńca na przełaj przez pola, aż wpadli w istne gniazdo szerszeni – pomiędzy rozjadłe psy pariaskie44.
Rozdział III
I tutaj wszelkich dusz pojmiesz wymowę,Co szły przez życia szczeble i budowę,Gdy Devadatty prawo – było nowe…Wiatr ciepły tchnie od Kamakury.
Jakowyś chłop rozjuszony, wypadłszy za nimi, jął wymachiwać palicą bambusową. Był to ogrodnik z kasty Arain, hodujący warzywa i kwiaty, które dostawiał na targ w Umballi. Kim znał dobrze to plemię.
– Ten człowiek – rzekł lama, nie zważając na psy – jest nieuprzejmy względem obcych, niepowściągliwy w gębie i niemiłosierny. Niechże jego postępowanie będzie ci przestrogą, mój uczniu!
– Hej! dziady bezczelne! – wrzeszczał chłop. – Fora stąd! A wynocha!
– Odchodzimy już – odpowiedział lama z godnością i spokojem. – Odchodzimy już z tych nieszczęsnych pól.
– Och! – ozwał się Kim, nabrawszy tchu. – Jeżeli nie dopiszą ci przyszłe zbiory, to możesz ino45 sobie sam czynić wyrzuty za własne słowa!
Chłop pokręcił się niespokojnie.
– W okolicy pełno żebraków – zaczął tonem na wpół usprawiedliwiającym.
– A skądeś to wiedział, że my chcemy żebrać u ciebie, o Mali – rzekł Kim z przekąsem, darząc go przezwiskiem, jakiego najbardziej nie lubią przekupnie jarzyn. – Jedyną rzeczą, o którą nam chodziło, było przyjrzenie się tej rzece… tam za polem.
– Rzece? Doprawdy! – parsknął śmiechem warzywnik. – Z jakiego miasta przywlekliście się tutaj, że nie poznaliście zwykłego kanału? Płynie on prościutko jak strzała, a ja płacę za wodę, jakby to było roztopione srebro. Tam jest odnoga rzeki. Ale jeżeli chcecie wody, to wam jej dam… a może mleka?
– Nie, pójdziemy do rzeki – rzekł lama, zabierając się do odejścia.
– Dam wam mleka… i jadła… – zacinał się chłop, przyglądając się wysokiej postaci osobliwego przybysza – ja… nie… nie chciałbym ściągnąć nieszczęścia na siebie… albo na moje plony… ale w obecnych ciężkich czasach jest tylu żebraków…
– Przypatrz no się – zwrócił się lama do Kima. – Czerwona mgła gniewu przywiodła go do grubiańskich słów. Gdy ta ćma zdarła się z jego oczu, staje się człowiekiem grzecznym i łagodnego serca. Błogosławione niech będą jego pola! Pamiętaj, gospodarzu, nie sądź ludzi zbyt pośpiesznie.
– Spotykałem ludzi świętych, którzy by cię przeklęli od obory aż do ogniska – ozwał się Kim do zawstydzonego chłopa. – Czyż on nie jest człekiem iście świętym? Ja jestem jego uczniem.
Zadarł butnie nosa do góry i z wielką godnością jął kroczyć po wąskich miedzach.
– Nie bywa pychy – rzekł lama po chwili milczenia – nie bywa pychy u tych, co idą Drogą Środkową.
– Przecież sameś powiedział, że był to człek z niskiej kasty i nieokrzesany.
– O niskiej kaście nie mówiłem, bo jakoż może być coś, czego nie ma? Później on żałował swej nieuprzejmości, więc zapomniałem o urazie. Zresztą i on jest, jako my, przywiązany do Koła Wszechrzeczy… tylko że nie kroczy drogą zbawienia.
Zatrzymał się przy małym strumieniu wijącym się przez niwy i wpatrzył się w brzeg podziurawiony kopytami.
– No, a jakże teraz poznasz swą rzekę? – zagadnął Kim, usiadłszy w kucki w cieniu kępki gibkich trzcin cukrowych.
– Gdy ją znajdę, na pewno doznam łaski oświecenia. Czuję, że nie jest to jeszcze owo miejsce. O najmniejszy z poników46, gdybyś umiał mi ty powiedzieć, kędy płynie moja rzeka! Ale bądźże i ty błogosławion, że użyźniasz te niwy!
– Patrzaj, patrzaj! – krzyknął Kim, przyskakując doń i odciągając go w tył. Spośród kraśnych, szeleszczących badyli wypełzła ku brzegowi żółtobrunatna wstęga, wyciągnęła szyję ku wodzie, napiła się i legła spokojnie – był to ogromny wąż kobra o nieruchomych oczach pozbawionych powiek.
– Nie mam kija… nie mam kija! – ozwał się Kim. – Poszukam kija i przetrącę mu grzbiet.
– Za co? I on jest w Kole, jako i my… w żywocie zdążającym wzwyż lub ku dołowi… bardzo mu daleko do wybawienia. Wielkiego grzechu dopuścić się musiała dusza, która spadła do takiej postaci.
– Nie cierpię wszelkich gadów! – rzekł Kim. Wychowanie wśród krajowców nie zdoła w człowieku białym wykorzenić odrazy do wężów.
– Pozwól mu przeżyć należny okres żywota. – (Zwinięta w kłębek gadzina zasyczała i nieco rozwarła zakapturzony łeb.) – Oby rychło, bracie, nastąpiło twe wybawienie! – prawił lama spokojnie. – A może przypadkowo ty coś wiesz o mojej rzece?
– Nigdy nie widziałem człowieka takiego jak ty – szepnął Kim oszołomiony. – Czyż nawet węże rozumieją twą gwarę?
– Kto wie? – i przeszedł o jaką stopę odległości od chybotającego się łba kobry. Wąż cały się spłaszczył w zapylonych zwojach.
– Chodź ino! – zawołał, oglądając się przez ramię.
– Nie pójdę! – rzekł Kim. – Obejdę go dokoła.
– Chodź! On ci nic złego nie zrobi.
Kim zawahał się na chwilę. Lama poparł swój rozkaz jakimś brzękliwym wersetem chińskim, który Kim poczytał za guślarskie zaklęcie. Usłuchał wezwania i przeskoczył rzeczułkę. Wąż istotnie ani się nie ruszył.
– Nigdym nie widział takiego człowieka – mówił Kim, ocierając pot z czoła. – A teraz gdzie pójdziemy?
– Tobie o tym mówić wypada. Jestem stary i cudzoziemiec… z dala od mego kraju. Gdyby nie to, że ten wóz rel47 napełnia mi głowę zgiełkiem diabelskich bębnów, to chętnie bym w nim teraz pojechał do Benares… lecz w takiej przeprawie moglibyśmy ominąć Rzekę… Poszukajmy innego ruczaju.
Tam, kędy ciężko uprawiana rola daje żniwa trzy lub i cztery razy do roku – wśród poletek trzciny cukrowej, tytoniu, długich, białych rzodkwi i nol-kol – wałęsali się – obaj przez dzień cały, zbaczając z drogi za każdym ino połyskiem wody; budzili czujne psy po zagrodach i wioski drzemiące w ciszy południowej. Lama, nigdy nie zbity z tropu, z wielką prostotą odpowiadał na grad pytań, jakimi ich zasypywano. Szukali rzeki… rzeki cudownego uzdrowienia. Czy komukolwiek było co wiadomo o takiej strudze? Niekiedy ludzie się śmiali, lecz częściej słuchano opowiadania od deski do deski, ofiarowano przychodniom spoczynek w cieniu, łyk mleka i posiłek. Kobiety były zawsze uprzejme, a mali smarkacze, jak to bywa z dziatwą w całym świecie, na przemian okazywali to onieśmielenie, i to czupurność. Wieczór zastał ich pogwarzających z wójtem pod osłoną gminnego drzewa w małej wioszczynie złożonej z licho skleconych lepianek; właśnie bydło wracało z pastwisk, a kobiety gotowały wieczerzę. Przebyli już pas ogrodów warzywnych okalających wygłodzoną Umballę i znajdowali się pośrodku milami rozpostartej zieloności urodzajnych zbóż.
Wójt był to siwobrody, uprzejmy starzec, nawykły do gawędy z cudzoziemcami. Przyturgał dla lamy łóżko siatkowe, zastawił przed nim ciepłą strawę, nabił mu fajkę, a gdy w świątyni wioskowej skończyło się nabożeństwo wieczorne, posłali po miejscowego kapłana.
Kim opowiadał starszym dzieciom cudeńka o wielkości i piękności Lahory, o jeździe koleją i tym podobnych dziwach miejskich, tymczasem starsi gwarzyli z wolna, tak jak ich trzody przeżuwają paszę.
– Nie umiem tego zgłębić – rzekł w końcu wójt do kapłana. – Co sądzisz o tym gadaniu?
Lama, skończywszy opowieść, odmawiał po cichu różaniec.
– To Poszukiwacz – odrzekł kapłan. – Pełno takich w naszym kraju. Czy pamiętasz tego… fakira z żółwiem… co tu był niespełna miesiąc temu?
– Tak, lecz ów człowiek miał do tego prawo i podstawę, gdyż zjawił mu się sam Krishna, obiecując mu raj bez przejścia przez czyściec, jeżeli odbędzie pielgrzymkę do Prayag. Ten zaś szuka jakiegoś boga, o którym zgoła nic nie wiem.