– A jak z artylerią?
– Muszę się porozumieć z Macklinem.
– Więc to ma być wojna?
– Nie. Ukaranie. Gdy jest się skrępowanym działalnością swego poprzednika…
– Ale C-25 mógł skłamać.
– On dostał wieści od innych. Ściśle rzecz biorąc, oni już przed sześciu miesiącami pokazywali pazury. Lecz Devenishowi się zdawało, że są pewne widoki pokoju. W rzeczywistości oni tylko skorzystali z tego, by się wzmocnić. Wyślij zaraz te telegramy… według nowego klucza, nie według starego… moje i Whartona. Sądzę, że nie powinniśmy dać paniom dłużej czekać na siebie. Resztę możemy obmyślić przy cygarach. Myślałem, że tak się stanie… To kara… nie wojna.
Gdy żołnierz kłusem odjechał, Kim przeczołgał się na tyły domu, gdzie polegając na swych doświadczeniach z Lahory spodziewał się znaleźć strawę… i wyjaśnienia. W kuchni rojno było od krzątających się kuchcików, z których jeden go kopnął.
– Aj! – krzyknął Kim, udając łzy. – Przyszedłem tu jeno pomyć naczynia, w zamian za wyżerkę.
– Cała Umballa przychodzi tu po to. Idźże sobie precz! Zaraz poniosę zupę. Czy myślisz, że my, którzy służymy u Creigthona sahiba, potrzebujemy pomocy obcych kuchcików podczas wielkiej kolacji?
– O, to jakaś wielka wieczerza! – rzekł Kim, przyglądając się talerzom.
– Nie dziwota! Gościem, którego mamy zaszczyt przyjmować, jest ni mniej ni więcej tylko sam Jang-Lat Sahib (głównodowodzący).
– Oho! – rzekł Kim gardłowym głosem, doskonale oddając nutę podziwu. Dowiedziawszy się tego, o co mu szło, skorzystał z chwili, gdy kuchta się odwrócił, i odszedł.
– I tyle zachodów – rzekł do siebie, myśląc, jak zwykle, po hindostańsku – o głupi koński rodowód! Mahbub Ali powinien by chodzić do mnie na naukę kłamstwa. Dotychczas, ilekroć nosiłem jakieś zlecenia, była w to wmieszana kobieta. Teraz chodzi o mężczyzn. Tym lepiej. Ten wysoki mówił, że poślą wielkie wojsko, by kogoś… gdzieś… ukarać… wyprawią wieści do Pindi i Peshawur. Są tam i armaty… Gdybym też podkradł się bliżej! To niebywałe nowiny!
Powróciwszy do domu, zastał stryjecznego brata wieśniaka omawiającego z wieśniakiem, jego żoną i kilkoma przyjaciółmi cały proces familijny z wszystkimi jego szczegółami i kruczkami, natomiast lama drzemał. Po wieczerzy ktoś podał mu fajkę chłodnicową, a Kim czuł się niemal mężczyzną, gdy wytrząsał ją nad gładką łupiną kokosową, wyciągnąwszy nogi poza próg oblany światłem księżycowym i od czasu do czasu trajkocąc językiem o byle czym. Gospodarze byli dlań bardzo uprzejmi, gdyż wieśniaczka opowiedziała im o tym, jak Kim miał ujrzeć Ryżego Byka, i o tym, iż prawdopodobnie pochodził z innego świata. Ponadto i lama był wielką i godną szacunku osobliwością. Później wśliznął się do izby kapłan rodziny, stary, dobrotliwy bramin sarsucki i, rzecz zrozumiała, rozpoczął spór teologiczny celem wywarcia wrażenia na krewniakach. Ma się rozumieć, że w rzeczach wiary stali oni, jak jeden mąż, po stronie kapłana, wszakoż lama był tu dziś gościem i nowością. Jego potulna uprzejmość i zawrotne cytaty chińskie, brzmiące jak zaklęcia, zachwycały ich niepomiernie; on zaś w tej atmosferze sympatii i prostoty rozwijał się, niby lotos samego Bodhisata, opowiadając o swym życiu wśród wielkich gór w Such-zen, przed ową chwilą, w której (jak mówił) „powstał, by szukać oświecenia”.
Zgadało się także i o tym, że w owych dniach żywota ziemskiego był on mistrzem w stawianiu horoskopów i przepowiadaniu przyszłości. Kapłan skierował rozmowę na i opisywanie sposobów wróżenia; każdy z rozmówców wymieniał nazwy planet, których drugi nie mógł zrozumieć, i wskazywali sobie wielkie gwiazdy żeglujące w nocnej pomroczy. Dzieci gospodarzy targały bezkarnie jego różaniec, on zaś na śmierć zapomniał o przepisach zabraniających patrzeć na kobiety – tak się rozgadał o nietopniejących śniegach, urwiskach, zatarasowanych wąwozach, o odludnych turniach, kędy43 ludzie znajdują szafiry i turkusy, tudzież o onej przedziwnej drodze górskiej, która w końcu prowadzi do samych Wielkich Chin.
– Cóż myślisz o tym człeku? – rzekł na uboczu rataj do kapłana.
– Święty człowiek… istotnie święty… Jego bogowie nie są bogami, ale jego stopy kroczą właściwą Drogą – brzmiała odpowiedź. – A jego sposoby przepowiadania, choć na tym się nie znasz, są prawdziwe i niezawodne.
– Powiedz mi – rzekł niedbale Kim – czy odnajdę Ryżego Byka w zielonym polu, jak mi obiecywano?
– Co wiesz o godzinie swych urodzin? – zapytał go kapłan, rosnąc w dumę.
– Było to między pierwszym i drugim pianiem kurów w noc pierwszego maja.
– Jakiego roku?
– Nie wiem; ale w godzinę, kiedy zakwiliłem po raz pierwszy, zdarzyło się wielkie trzęsienie ziemi w Srinagur, w Kaszmirze.
Kim wiedział o tym od kobiety, która miała nad nim pieczę, ona zaś wiedziała od Kimballa O'Harry. Trzęsienie ziemi wówczas dało się odczuć i w Indiach, a data jego na długo była w Pendżabie podstawą wszelkich obliczeń.
– Ojej! – ozwała się z ferworem jedna z kobiet, jakby ją coś piknęło. Ta okoliczność zdawała się jeszcze bardziej potwierdzać niesamowite pochodzenie Kima. – Czy to nie wtedy urodziła się komuś córka…
– A jej matka w ciągu czterech lat dała swemu mężowi czterech chłopaków… wszystko, zdaje się, chłopaki… – krzyczała wieśniaczka siedząca w cieniu poza kółkiem obecnych.
– Nikt wychowany w mądrości – rzekł kapłan – nie zapomni, jak ustawione były w swych domach planety w ową noc. – Zaczął rysować coś na piasku podwórka. – W każdym razie ty masz widoki na przyszłość, patrząc na nie ze strony domu Byka. Jak brzmi twoja przepowiednia?
– Pewnego dnia – rzekł Kim uradowany zajęciem, jakie obudzał – mam stać się wielkim człowiekiem za sprawą Ryżego Byka na zielonym polu; przedtem jednak przyjdą dwaj ludzie, którzy wszystko przysposobią.
– Tak; zawsze w ten sposób rozpoczynają się jasnowidzenia… Gęsta pomroka, która powoli się rozjaśnia… niebawem wchodzi ktoś z miotłą, przygotowując miejsce. Potem rozpoczyna się zjawa. Dwaj ludzie… powiadasz? Tak, tak! Słońce, opuszczając znak Byka, wstępuje pod znak Bliźniąt. Stąd to owi dwaj ludzie w proroctwie. Zbadajmy to. Daj mi pręt, chłopcze.
Zmarszczył brwi, bazgrał na piasku jakieś dziwaczne znaki, zamazywał i znów rysował ku zdumieniu wszystkich, z wyjątkiem lamy, który, wiedziony poczuciem delikatności, ani myślał wtrącać się do tego. Po upływie pół godziny bramin odrzucił od siebie pręt i chrząknął.
– Hm! Oto co mówią gwiazdy: w ciągu trzech dni przyjdą dwaj ludzie, by przygotować wszystko. Za nimi przyjdzie Byk, ale znak ponad nim jest znakiem wojny i ludzi zbrojnych.
– A ino! Gdyśmy jechali z Lahory, w naszym wagonie był jeden z sikhów loodhiańskich! – ozwała się ufnie wieśniaczka.
– Ph! ph! Ludzie zbrojni… całe setki… Cóż ciebie obchodzi wojna? – rzekł kapłan do Kima. – Przypadł ci krwawy i srogi znak wojny, który rychło się ziści.
– Nie… nie… – odrzekł lama zafrasowany. – Szukamy jeno pokoju i naszej rzeki.
Kim uśmiechnął się, przypomniawszy sobie, co podsłuchał w szatni. Stanowczo był wybrańcem gwiazd!
Kapłan nogą zatarł nagryzmolone horoskopy.
– Ponadto nie potrafię już niczego się dopatrzeć. Za trzy dni, chłopcze, byk przyjdzie do ciebie.
– A moja rzeka, moja rzeka! – orędował lama. – Spodziewałem się, że jego byk doprowadzi nas obu do rzeki.
– Niestety, o tej dziwnej rzece nic nie wiem, mój bracie! – odparł duchowny. – Takie rzeczy nie każdemu dano poznać…
Nazajutrz, mimo że namawiano ich do pozostania, lama uparł się, by wyruszyć. Dano więc Kimowi spory tobołek pełen smakołyków oraz bez mała trzy anny miedziaków na drogę i wśród wielu błogosławieństw przyglądano się obu wędrowcom zmierzającym w szarzyźnie świtu na południe.