– Cichaj, to człek stary; idzie z bardzo daleka i jest obłąkany – odparł gładko wygolony świątnik. – Słuchaj no! – zwrócił się do lamy – trzy kos (sześć mil angielskich) na zachód stąd ciągnie się wielki trakt wiodący do Kalkuty.
– Ależ ja chciałbym dojść do Benares… do Benares.
– Także i do Benares… Przecina on wszystkie strumienie z tej strony Indii. A teraz zasyłam prośbę do ciebie, o święty, byś tu pozostał do jutra. Potem wyjdź na drogę – (miał na myśli główny trakt) – i badaj każdy strumień, który ona przecina; albowiem, jak wnoszę, przymioty twej rzeki nie są związane z jedną jej łachą czy też jakąś miejscowością, lecz ujawiają48 się przez całą długość jej biegu. Przeto, jeżeli taka wola twych bogów, bądź pewny, że dostąpisz wybawienia.
– Dobra rada – rzekł lama, wielce przejęty tym pomysłem. – Ruszymy jutro i niech błogosławieństwo spłynie na cię, iżeś starym nogom ukazał tak bliską drogę.
Z głębi gardła wydobyty, niezrozumiały przyśpiew chiński stanowił zamknięcie zdania. Uczyniło to wrażenie nawet na duchownym, a wójt zatrwożył się, czy nie jest to urok jakowyś; lecz kto spojrzał na prostoduszną, pełną zapału twarz lamy, nie mógł długo mieć go w podejrzeniu.
– Czy widzisz mego chelę? – ozwał się ów, gmerząc w tabakierze i dobywając sutą szczyptę; uważał za swą powinność, by odpłacić grzecznością za grzeczność.
– Widzę… i słyszę – odpowiedział wójt, rzucając okiem w stronę, gdzie Kim przekomarzał się z dziewczyną w modrej sukni, podsycającą ognisko trzaskającym chrustem cierniowym.
– On ma też własny przedmiot poszukiwań. Nie rzekę, ale byka. Tak, Ryży Byk na zielonym polu ma go kiedyś wynieść do wysokich dostojeństw. Zdaje mi się, że on niezupełnie należy do tego świata. Był mi nagle zesłany do pomocy w poszukiwaniach, a nazywają go Przyjacielem całego świata.
Kapłan uśmiechnął się.
– Hej tam, Przyjacielu całego świata! – krzyknął poprzez kłęby gryzącego dymu – któżeś ty?
– Żak tego świątka! – odrzekł Kim.
– On mówi, żeś ty jest but (duch).
– Czyż buty mogą jeść? – ozwał się Kim, mrugając oczami. – Bo mnie się chce jeść.
– To nie żarty! – krzyczał lama. – Pewien astrolog… z miasta… którego nazwa wyszła mi z pamięci…
– Było to nie dalej jak w Umballi, gdzieśmy spędzili noc ostatnią! – szepnął Kim do kapłana.
– Aha, czy to nie była Umballa? Ten astrolog stawiał horoskopy i oznajmił, że mój chela w przeciągu dwóch dni odnajdzie cel swych pragnień. Lecz co on mówił o znaczeniu gwiazd, Przyjacielu całego świata?
Kim odchrząknął i rozejrzał się po patriarchach wioskowych siedzących wokoło.
– Moja gwiazda wróży wojnę! – przemówił z przejęciem.
Kilku obecnych roześmiało się, widząc niepokaźnego obdartusa, stąpającego z dumą po ceglanym murku pod rozłożystym drzewem. Krajowiec w takiej sytuacji leżałby spokojnie, ale w Kimie zawrzała krew białego człowieka i postawiła go na równe nogi.
– A właśnie, że wojnę! – odciął się.
– O to niezawodne proroctwo! – zagrzmiał tubalny głos. – Dyć49 na granicy ciągiem jest wojna… jak mi wiadomo.
Był to stary, sucherlawy człek, który za dni powstania50 był w służbie rządowej jako oficer w świeżo wystawionym pułku jazdy krajowej. Rząd wynagrodził go pięknym kawałkiem gruntu w wiosce, a chociaż nadmierne wymagania synów (obecnie również siwobrodych oficerów) zubożyły go wielce, był jeszcze człowiekiem możnym i wpływowym. Urzędnicy angielscy – nawet wysłannicy parlamentu – zbaczali z głównego gościńca, by go odwiedzić; w takich okolicznościach ubierał się w dawny mundur i stawał wyprostowany jak stempel karabina.
– Ale to będzie wielka wojna… wojna ośmiu tysięcy ludzi! – rozbrzmiał wśród szybko gromadzącej się gawiedzi przeraźliwy głos Kima. który aż jego samego przejął zdumieniem.
– Czerwone kurty (Anglicy), czy nasze własne pułki? – pochwycił starzec, jak gdyby pytał równego sobie. Ton jego zapytania wzbudził w obecnych szacunek dla Kima.
– Czerwone kurtki – palnął Kim na chybił trafił – czerwone kurty i armaty…
– Ależ… ależ astrolog nie mówił o tym ani słowa – krzyknął lama, charcząc dziwnie przez nos w swym podnieceniu.
– Ale ja wiem o tym! Miałem o tym objawienie, ja, który jestem uczniem tego męża świętego. Wybuchnie wojna… wojna ośmiu tysięcy czerwonych kurt. Ściągną ich z Pindi i Peshawur. To rzecz pewna.
– Chłopak nasłuchał się plotek jarmarcznych – ozwał się kapłan.
– Ależ on był wciąż przy mnie – rzekł lama. – Skąd by on to wiedział? Ja nic nie wiedziałem.
– Będzie z niego sprytny kuglarz, gdy ten stary zemrze! – bąknął kapłan do wójta. – Cóż to za nowy figiel?
– Dowodu!… Daj mi dowód! – huknął naraz stary wojak. – Gdyby się zanosiło na wojnę, synowie moi dawno by mi o tym powiedzieli.
– Gdy wszystko będzie gotowe, twoi synowie na pewno będą o tym zawiadomieni. Ale od twoich synów daleka droga do człowieka, w którego rękach spoczywa wszystko.
Kim zapalił się do gry, bo mu to przypominało przygody na linii kolejowej, przewożącej pocztę, kiedy to dla zdobycia kilku paisów51 udawał, że wie więcej, niż wiedział w istocie. Ale teraz grał o wyższą stawkę – o samo tylko podniecenie i poczucie własnej mocy. Nabrał więc tchu na nowo i mówił dalej:
– Staruszku, ty daj mi dowód. Czy podwładni mogą nakazać wymarsz ośmiu tysięcy czerwonych kubraków… z armatami?
– Nie! – odpowiedział wiarus wciąż takim tonem, jak gdyby Kim był jego rówieśnikiem.
– Czy wiesz, kto to jest taki, co wydaje rozkazy?
– Przecieżem go widział!
– Poznałbyś go znowu?
– Znałem go jeszcze, gdy był porucznikiem w topkhana (artylerii).
– Jest to człek wysoki… wysoki człek o czarnych włosach… a chodzi w ten sposób… – tu Kim przeszedł parę kroków, uwydatniając chód sztywny, jakby drewniany.
– No tak. Ale to mógł zauważyć byle kto.
Tłum przysłuchiwał się z zapartym tchem całej tej rozmowie.
– To prawda – rzekł Kim. – Ale powiem ci jeszcze więcej. Przypatrz no się. Najpierw ten wielki człowiek chodzi w ten sposób… potem myśli w ten sposób… – (tu Kim przesunął palec wskazujący po czole, potem w dół, aż na koniec zatrzymał go w kącie ust) – następnie w ten sposób strzela palcami… potem bierze kapelusz pod lewą pachę…
Kim unaoczniał cały ruch i stanął niby bocian. Stary wiarus warczał coś niezrozumiale z podziwu, a po tłumie przebiegł dreszcz.
– Tak… taak… taak! Ale co on czyni, gdy ma wydać rozkaz?
– Skrobie się w ten sposób po karku… Potem wyrzuca Jeden palec na stół i z lekka fuczy przez nos… Potem odzywa się:
– Zluzować taki a taki pułk! Sprowadzić takie działa!
Stary wiarus stanął na baczność i zasalutował.
– Bo… – tłumaczył Kim na gwarę gminną dobitne zdania posłyszane w szatni domu w Umballi – bo, powiada on… powinniśmy to uczynić już dawno. To nie wojna, to kara. Fff!
– Dosyć. Wierzę ci. Takim go widziałem w ogniu bitwy. Widziałem i słyszałem. To on!
– Nie widziałem ognia bitwy! – tu głos Kima przeszedł w urywkowe ględzenie przydrożnego wróżbity. – Widziałem go w ciemności… Najpierw nadszedł człowiek, mający wyjaśnić położenie… Potem przybyli jeźdźcy… Potem przybył on, stojąc w obręczy świetlnej… Dalej było tak, jak mówiłem. Starcze, czy powiedziałem prawdę?
– To on; to on bez najmniejszej wątpliwości.
Tłum odetchnął przeciągle całą skalą głosów, wlepiając oczy na przemian to w starego wiarusa, wciąż jeszcze stojącego na baczność, to w obdartego Kima. Zmierzch krasił się barwą purpury.
– Czyż nie mówiłem… czyż nie mówiłem, że on nie z tego świata? – zawołał lama chełpliwie. – On jest Przyjacielem całego świata! on jest Przyjacielem gwiazd!
– No, ale co nam do tego! – zawołał jeden z chłopów. – O młodociany wróżbito, jeżeli duch wieszczy zamieszkuje w tobie o każdej porze… to ja mam czerwono nakrapianą krowinę. Ona mogłaby być siostrą twego byka… o ile mi wiadomo…
– Albo o ile mnie to obchodzi! – rzekł Kim. – Moje gwiazdy nie mają nic wspólnego z twoim bydłem.