Orłowski z taką siłą rzucił krzesłem o ziemię, że się rozleciało w kawałki; rozerwał sobie kołnierz koszuli, bo go dusił spazm wściekłości i, z poręczą w ręku rzucił się do Janki, by ją uderzyć, ale jej zimny, prawie pogardliwy wyraz twarzy, oprzytomnił go w jednej chwili. Odrzucił od siebie tę poręcz.
Precz!! wrzasnął wskazując drzwi precz! słyszysz? Wypędzam cię na zawsze z mego domu! Nie przestąpisz nigdy tego progu, póki żyć będę, bo cię zabiję, jak psa wściekłego i wyrzucę za bramę! Nie mam już córki!
Dobrze, pójdę precz odpowiedziała machinalnie.
Nie mam już córki! Nie chcę cię znać, nie chcę słyszeć o tobie! zgiń Zabiję! zabiję! krzyczał, biegając po pokoju, jak szalony.
Jego waryactwo wybuchało teraz w całej sile.
Wybiegł potem z mieszkania, i widziała przez okno, jak leciał do lasu.
Siedziała głucha, niema, zlodowaciała Spodziewała się wszystkiego, ale nigdy, że ją wypędzi z domu, własny ojciec. Poczuła straszny ból do niego, ale ani jedna łza nie błysnęła w jej oku. Oglądała się nieprzytomnie, bo wciąż słyszała ten chrapliwy krzyk: precz! precz!
Pójdę precz, pójdę odpowiadała pokornym, złamanym głosem przez łzy, które jej zalewały serce pójdę
Było jej jednak tak ciężko, tak strasznie ciężko na duszy, że siedziała zamierając z bólu: zdawało się jej,że to precz ojcowskie smaga ją, jak prętem żelaznym i że się oblewa krwią męki
Boże mój, Boże! za cóż ja jestem tak nieszczęśliwa? zawołała później.
Kręska, która wszystko słyszała, przybiegła do niej; ze łzami w głosie zaczęła ją pocieszać, lecz Janka odsunęła ją łagodnie. Nie tego jej było potrzeba: nie takich słów i nie takiej pociechy.
Ojciec mnie wypędził muszę wyjeżdżać rzekła, dziwiąc się w duszy tym krótkim dźwiękom, które zamykały w sobie tak wiele.
Ależ to niemożebne! Ojciec da się przeprosić
Nie; nie zostanę już tutaj dłużej. Dosyć mam męki, dosyć
Pojedzie pani do wujów?
Janka się zamyśliła na chwilę, lecz nagle jej twarz posępna rozjaśniła się blaskiem stanowczości.
Pojadę do teatru. Stało się!
Kręska spojrzała na nią, zdziwiona niby, i zaczęła jej odradzać.
Niech mi pani pomoże pakować rzeczy. Pierwszym pociągiem odjadę
Osobowy teraz nie idzie do Kielc.
Pojadę do Strzemieszyc, a stamtąd drogą wiedeńską do Warszawy.
Niechże się pani namyśli jeszcze taki krok, to na całe życie. Można później żałować
Stało się! Już tak musiało się stać, to i nie będzie inaczej.
I zaraz spiesznie, nie odpowiadając na uwagi Kręskiej, zaczęła się gorączkowo pakować. Bieliznę, garderobę, książki, nuty, drobiazgi, różne wszystko to układała ze starannością do swojego, jeszcze z pensyonarskich czasów kufra, jakby wyjeżdżąja po wakacyach.
Nie myślała już nic ponad to i nie czuła, tylko, że musi zaraz, natychmiast wyjeżdżać; że musi się znaleźć jak najdalej od Bukowca, jakby wewnętrznie obawiała się, że może jej zabraknąć później sił i odwagi.
Pożegnała się z Kręską obojętnie. Wydawała się spokojną i zimną na pozór, i była nią, tylko jakieś drganie ust i to drżenie wewnętrzne, którego nie mogła przyciszyć, były śladami tej burzy niedawnej.
Kazała zanieść rzeczy na dół, a mając jeszcze z godzinę czasu do pociągu, poszła do lasu. Usiadła pod rozłożystym bukiem i zapatrzyła się przed siebie.
Na zawsze! odpowiedziała półgłosem jakby gęstwinie, co zaczęła trząść liśćmi, szemrać i pochylać się ku niej.
Na zawsze! szeptała, wpatrzona w czerwonawe błyski słońca, chylącego się do zachodu, co przeciekały przez splątane gałęzie buków i lśniły się na ziemi.
Las stanął w wielkiej ciszy, jakby słuchał tych jej słów ostatniego pożegnania, jakby dziwił się w milczeniu, że może ktoś, co się w nim urodził i wychował, co żył z nim jednem uczuciem, co tyle łez w jego objęciach wylał, tyle przemarzył w jego ciszy żegnać się i odejść na zawsze; szukać lepszej doli i przyjaciół szczerszych.
Żałośnie zaszemrały drzewa Coś, niby pieśń pożegnania i wyrzutu smętnego, przeleciało po lesie; poruszyły się zielone wachlarze paproci, młode listki leszczyn zaczęły się trzepotać, sosny cienkiemi igiełkami zaszeleściły cicho i zadrgał, ożywił się las jękiem przeciągłym. Ptaki zaśpiewały urywanymi, przestraszonymi głosami, a po niebie, po ziemi zasianej liśćmi, mchami złotymi, konwalijkami białemi, po lesie zielonym przebiegały jakieś cienie, jakieś dźwięki, jakieś hukania, podobne do ech łkań żałosnych
Zostań! ja ci starczę za wszystko zostań! zdawał się mówić las mocnym głosem miłości ojcowskiej.
Potok szumiał zgiełkliwie, burzył się, podważał pnie i kamienie, co mu tamowały drogę, wymijał, okrążał, spadał i rozbity w pianę, w kaskadę pyłów, mieniących się w słońcu wszystkiemi barwami tęczy, biegł ciągle naprzód niepowstrzymanie, szemrał zwycięsko i zdawał się szeptać:
Idź idź
Cisza się potem zrobiła ogromna, przerywana brzęczeniem komarów i chrzęstem spadających szyszek zeszłorocznych.
Kukułka kukała gdzieś daleko.
Na zawsze! szeptała Janka.
Podniosła się i szła z powrotem na stacyę. Szła wolno, rozglądała się miłośnie po drzewach, po ścieżkach, po zboczach wzgórz, i z rozrzewnieniem głębokiem, z bólem dziwnym, żegnała je spojrzeniami.
Czuła, że ją łzy zalewają: łzy żalu, odrywania się cierpkiego od tych miejsc, z któremi się zżyła tak głęboko i z któremi się musi rozstać na zawsze
Teraz, w tej chwili dopiero, poczuła całą gorycz swojego wyjazdu, i teraz poznała, że to nieprawda, iż ona tutaj nic nie kochała, i nic i nikogo nie zostawi tutaj drogiego! Zostawiała te lasy, co były cząstką jej duszy najdroższą. Zostawiała góry, polanki, niebo czyste, to życie burzliwe, ale swobodne te chwile samotności przeszłość całą, pełną walk, burz rozszaleń, zachwytów i marzeń
Zostawiała więcej, niż mogła zrozumieć na razie.
Patrzyła z gorzką zawiścią na wszystko, że wszystko to zostanie i myślała posępnie, że tak samo słońce będzie świecić nad tym drogim kawałkiem ziemi, tak samo lasy będą szumieć i wołać tysiącami głosów w noce burzliwe jesieni; wiosny iść będą, kwiaty kwitnąć i ta pustka, to dobro jej, pełne melancholii, te noce księżycowe, zadumy lasów wszystko to będzie tylko ona odejść musi tylko ją los wyrywa i rzuca daleko i na zawsze
Potem myślała o tem nowem życiu, do jakiego szła i żale za przeszłością przycichły, i podnosiła się w niej zwolna jakaś świadoma siebie siła życia i przejmowała ją mocą, że się wyprostowywała, patrzyła coraz śmielej przed siebie i coraz bardziej podnosiła głowę.
Zobaczywszy ojca na peronie, nie drgnęła nawet: już się pomiędzy nimi rozciągał ten nowy świat, do którego uciekała i pociągał ją obietnicami szczęścia i sławy.
Znajomi przystępowali do niej, witali się, pytali o zdrowie, dokąd jedzie i t. d.
Odpowiadała, że do rodziny i nie traciła spokoju. Miała go nawet tyle, że poszła sama do kasy po bilet.
Stanęła przed okienkiem i zażądała go głośno.
Orłowski (bo on sam sprzedawał bilety) podniósł głowę gwałtownie; coś, jakby cień czerwony, przeleciało mu po twarzy, ale nie odezwał się. Wydał jej resztę, spokojnie i zimno się patrzał, gładząc brodę, jakby jej nigdy nie znał.