Odchodząc, odwróciła głowę i spotkała się z jego rozpalonym wzrokiem.
Odsunął się gwałtownie od okienka, zaklął głośno, a ona poszła, tylko, że szła wolniej jakoś i nogi pod nią drżały.
Ten błysk oczów, jakby zakrwawionych łzami, uderzył w nią i zaciężył na sercu.
Pociąg przyszedł wsiadła. Jeszcze z okien wagonu patrzała na stacyę.
Kręska powiewała z mieszkania chustką i udawała, że łzy obciera.
Orłowski, w czerwonej czapce, w niepokalanie białych rękawiczkach, ze sztywną miną urzędową chodził po peronie; nie spojrzał w jej stronę ani razu.
Dzwonek uderzył, rozległ się świst maszyny, potem gwizdka nadkonduktora i pociąg ruszył.
Telegrafista żegnał ją ukłonami; nie widziała widziała tylko, jak ojciec wolno i ciężko odwrócił się i wszedł do swojej kancelaryi.
Na zawsze! szepnęła, wychylając się z okna i ogarniając wzrokiem wszystko: lasy, wsie, wzgórza, moczary i znów to samo, przemykały się, niby cienie fantastyczne, a ona patrzała, czując, że ją jednocześnie porywa jakaś siła ogromna, że jest już na łascei niełasce jakiejś mocy wielkiej, co ją wyrwała z gniazda, i niesie w nieznane światy, ku nieznanym przeznaczeniom.
Noc zapadła.
Księżyc płynął po ciemnym granacie przestrzeni, niby łódź srebrzysta po morzu nieskończoności, a ona wciąż wychylała się przez okno i patrzyła w stronę Bukowca, szepcąc od czasu do czasu sucho i bezdźwięcznie:
Na zawsze! na zawsze!
Orłowski o zwykłej godzinie przyszedł na kolacyę.
Kręska, pomimo radości, była niespokojną; patrzyła mu w oczy trwożnie, chodziła jeszcze ciszej, była teraz jeszcze pokorniejszą i mniejszą.
A on, jakby się mocował sam ze sobą, bo nie wybuchał klątwą i nie wspominał nic o Jance.
Na drugi dzień tylko zamknął pokój Janki na klucz i schował go do biurka.
Nie spał w nocy: oczy miał wpadnięte i cerę trupią. Kręska słyszała, że przez całą noc chodził po swoim pokoju, ale służbę pełnił, jak zwykle.
Przy obiedzie, Kręska ośmieliła się sama z czemś odezwać.
Aha! z panią się muszę jeszcze załatwić!
Kręska zbladła. Zaczęła mu mówić o Jance, o swojej życzliwości, o tem, jak ona ją odwodziła od wyjazdu, jak ją serdecznie błagała
Głupiaś pani! pojechała, bo chciała Niech tam kark skręci!
Kręska zaczęła się rozwodzić nad osamotnieniem jego.
Suka! mruknął, spluwając pogardliwie. Pani możesz sobie jeszcze dzisiaj odjechać. Zapłacę, co się należy i precz mi z domu, bo, przysięgam Bogu, że przez robotników wyrzucić każę! Jak sam to sam bez opiekunek! Suka! przysięgam Bogu!
Rozbił szklankę o stół i wyszedł.
II
Ogródek teatralny się budził.
Kurtyna ze skrzypem poszła w górę i ukazał się rozczochrany chłopak, bosy i w koszuli, i wziął się do zamiatania przybytku sztuki. Kurz tumanami płynął na ogródek, osiadał na czerwonem suknie krzeseł i na rzadkich liściach kilku suchotniczych kasztanów.
Garsoni i służba restauracyjna robili porządki pod olbrzymią werandą. Słychać było stuk mytych kufli, trzepanie chodników, suwanie krzeseł i ciche szepty bufetowej, rozstawiającej z pewnem namaszczeniem szeregi butelek, talerzyki z przekąskami i ogromne bukiety à la Makart, podobne do mioteł zasuszonych.
Z boku zaglądało słońce jaskrawe i banda czarnych, ruchliwych wróbli, wisiała na gałęziach, trzepotała się na poręczach krzeseł, dopominając się krzykiem okruchów.
Dziesiąta wydzwoniła na bufetowym zegarze wolno i uroczyście, gdy na werandę wpadł wysoki, szczupły chłopak; podartą czapkę miał na czubku głowy, obsypanej rudawymi pierścionkami poskręcanych włosów, twarz miał piegowatą i śmiejącą się, nos zadarty nieco. Leciał wprost do bufetu.
Ostrożnie Wicek, bo buty zgubisz! zawołała bufetowa.
Nic to, każę je tylko przefasonować! odparł wesoło, spoglądając na swoje buty, które w nieznany sposób trzymały się jego nóg, pomimo, że nie miały podeszew, ani wierzchu.
Proszę pani o naparsteczek muślinu! zawołał, kłaniając się zamaszyście.
Gotówka jest? spytała bufetowa, wyciągając rękę.
Nic, a będzie Wieczorem oddam, jak panią szanuję, oddam rzetelnie prosił, akcentując charakterystycznie.
Bufetowa ruszyła tylko ramionami pogardliwie.
Niech pani da zaproteguję panią do szacha perskiego Oj, oj! taka obszerna facetka, to pewne angażma
Garsoni wybuchnęli śmiechem, bufetowa trzasnęła silniej metalową podstawką.
Wicek! zawołał ktoś od wejścia.
Słucham pana reżysera.
Są już wszyscy na próbie?
Oho, nic a będzie! zawołał, śmiejąc się łobuzowato.
Zamawiałeś? byłeś z okólnikiem?
Byłem. Wszyscy się podpisali.
Byłeś z afiszem u dyrektora?
Kiedy dyrektor był jeszcze za kulisami: leżał w łóżku i but sobie oglądał.
Trzeba go było dać dyrektorowej.
Kiedy pani dyrektorowa załatwiała się z dziećmi; trochę było za głośno, więc dałem nura.
Polecisz z listem na Hożą, wiesz
Parę razy. Zacna niewiasta! jak wczoraj jeden pan w krzesłach powiedział na pannę Nicolete.
Zaniesiesz, dostaniesz odpowiedź i przylecisz natychmiast.
Panie reżyserze, zarobię, co, prawda? bo takim biedny, psiakość słoniowa, że..
Dostałeś przecież wieczorem à conto.
I fajgla! Rozmieniłem go zaraz na piwonię i serdelansy. Zapłaciłem z reszty komorne, dałem à conto swojemu szewcowi, ratę na premiówkę i czysto!
Małpa zielona jesteś! Masz za drogę.
Błogosławione ręce, co dają czterdziestki! zawołał komicznie, szasnął butami i zniknął, podskakując z uciechy.
Ustawić scenę do próby! krzyknął reżyser i usiadł pod werandą.
Towarzystwo schodziło się powoli. Witali się w milczeniu i rozchodzili po ogródku.
Dobek! zawołał reżyser na wysokiego mężczyznę, idącego wprost do bufetu chlapiesz od rana, a na próbie nic cię nie słyszę, suflujesz pod psem!
Reżyserze! miałem taki sen: Noc studnia potykam się lecę w głąb Strach mnie ścisnął krzyczę ratunku niema chlup! jestem w wodzie Brr! tak mi teraz zimno, że niczem się rozgrzać nie mogę.
Nie zawracaj swoimi snami. Pijesz od rana do nocy.
Bo nie mogę pić, jak wszyscy: od nocy do rana. Zimno obrzydliwe zimno!
Każę ci dać herbaty.
Jestem zdrowy, panie Topolski, a ziółek używam tylko w chorobie. A herbu teus, team, czy herbateum ziółka! Moszcz wyciąg, pierwiastek żytni, to godne tylko pełnego człowieka, a za takiego mam się honor mieć, panie reżyserze.
Wszedł dyrektor, a Dobek poszedł do bufetu.
Obsadziłeś Nitouchę? zapytał reżysera po przywitaniu.
Jeszcze niezupełnie. Te baby, to są trzy kandydatki na Nitouche.
Dzień dobry, dyrektorze! zawołała jedna z filarów teatrzyku, Majkowska, aktorka przystojna, w jasnej sukni, w jasnej jedwabnej okrywce, w białym kapeluszu z ogromnem strusiem piórem. Była różowa od wypoczynku nocnego i od niedostrzegalnej warstewki różu. Oczy miała wielkie, ciemnobłękitne, usta pełne i ukarminowane, twarz klasyczną i bardzo dumne ruchy. Grywała pierwsze role.