Marzyłem o czapce z gwiazdką, o pasku z klamrą, o bocznej kieszeni, jak u dorosłych, w bluzie i o tylnej przy mundurze Wierzyłem, że znaleziona podkowa przynosi szczęście, że gdy się w nocy tak obudzić, jakby się spadało to się rośnie albo Bóg grzechy waży nie wierzyłem w duchy, ale się ich bałem. Bawiłem się w loteryjkę, w szubienicę30, cetno i licho31 i zgaduj zgadula, w którym ręku złota kula. I mówiłem: no, ściśnij palec i siniejąc z bólu, z obojętną miną: mocniej ściśnij, bo wcale nie boli tylko nie wolno paznokciami.
Modliłem się, aby umrzeć razem z rodzicami.
Wstrząsnął mną widok karmienia wężów gołębiami w zoologicznym ogrodzie i widok tortur figur woskowych w panopticum32, i gdy zwariował jeden znajomy tatusia. Boże! jakie to straszne; to pewnie Bóg za grzechy tak karze Poza tym wierzyłem, że Bóg na to stworzył zwierzęta, żeby je ludzie jedli, ale męczyć zwierząt nie wolno, i że biedne dzieci są nieprzyzwoite w ogóle wierzyłem we wszystko, co mówili: tatuś, korepetytor, mama i książki z obrazkami
Mieszkaliśmy wówczas na Nowym Świecie.
Siedziałem na kanapie w twoim gabinecie, panie ojcze, i czytałem bajkę Andersena33 o matce, która szukała zmarłego dziecka i oddała swe włosy piękne, zęby i oczy, by znaleźć drogę do śmierci do dziecka swego. Ty siedziałeś przy biurku i pisałeś. Weszła służąca i coś powiedziała. Po chwili weszła kobieta w chustce, upadła na kolana, całowała cię po rękach i błagała, żebyś przebaczył jej mężowi. Tę całą skrzynkę on sprzedał za dwa ruble; jakieś złe go kusiło; przecież on nie jest ani złodziejem, ani pijakiem on ciężko pracuje, tylko złe go skusiło. Dwoje dzieci umarło im przed tygodniem, a trzecie jest chore. Powiedziałeś, że jej nic już teraz nie możesz pomóc, że nad złodziejami nie masz litości. Wychodząc, spojrzała na mnie wzrokiem, który zwiastuje nieszczęście. Drżałem przerażony z bajkami Andersena w ręce. Po raz pierwszy dusza moja z lękiem odskoczyła od ciebie. O! ja bym inaczej postąpił.
A był to czas, gdyś był jeszcze dla mnie ideałem, doskonałością bezwzględną. Wszystko mi w tobie imponowało: i to, że masz włosy na rękach i żyły, i to, że wieczorem w łóżku czytujesz kuriery, że masz karty wizytowe, suszkę34 ciężką marmurową, a nie bibułę na włóczce z pieczątką. Imponowało mi, że zamoczywszy pióro w kałamarzu, zręcznym ruchem strącasz nadmiar atramentu, tak że nigdy kleksa nie zrobisz, że nakręcasz zegary i wiesz, kiedy już dosyć, że gdy idziesz przez ulicę, tylu ludzi ci się kłania, tylu masz znajomych; że otrzymujesz listy z zagranicznymi markami; nosisz binokle, które ci nie spadają z nosa; że palisz cygara i masz tyle szuflad; że nie zawsze zdejmujesz kapelusz przed kościołem
*Wsiąkłem dużym kęsem duszy w szkołę. Teraz imponowali mi: przede wszystkim klasowy gospodarz i nauczyciele, potem dopiero ojciec i drugoroczni koledzy, i głównie z wyższych klas uczniowie, którzy umieli dym nosem wypuszczać, dalej, korepetytor, wreszcie książki z powiastkami, prymus i ostatni uczniowie. Mamę już kochałem; obok mamy był ksiądz, który był dobry i nie stawiał dwójek.
Nauczyciel był nadprzyrodzoną istotą. Znaczek zrobiony na książce jego ręką, niebieski ołówek, frak nauczyciela, stopień czerwonym atramentem wszystko to było jakieś tajemnicze, godne szacunku. Naśladowałem w domu ich sposób mówienia, głos, ruchy.
Wiedziałem już, że dziecko rodzi się, wiedziałem, że nawet ojciec nie zna się na ślepej mapie, nie umiałby odmieniać: hic, haec, hoc35; is, ea, id36; fero, tuli, latum, ferre37 lub wyliczyć wyspy we wszystkich częściach świata.
W sklepie czasem pytano: czego pan sobie życzy?; raz sam wróciłem do domu po jedenastej, dałem stróżowi dziesiątkę za otworzenie bramy i przez kilka dni stróż mi się kłaniał; służąca mówiła: niech panicz.
Zbierałem stare monety i marki na wykupienie niewolnika, dawałem koledze jedną bułkę ze śniadania, co parę tygodni sprowadzałem zabłąkanego głodnego pieska, któremu mama kazała dać mleka i wyrzucić.
Kupiłem czerwony atrament i pisałem swe nazwisko z wielkim zakrętasem po dziesięć razy na każdej stronicy brulionu. Drugoroczni podpisywali nauczycieli i dawali im swoje przezwiska.
Na dłoni pisałem trudniejsze nazwy geograficzne, przemieniałem: Kuba, Haiti, Portoryko na Kuba ma gatki i portki; na bibule notowałem trudniejsze wyrazy z dyktanda, żeby się w domu zapytać korka38, czy dobrze.
W tym czasie kochałem się w jednej dziewczynce ze ślizgawki i przez dni kilka w Lucynce, która miała wtedy lat ośm i deklamowała w ogródku na Foksalu, i ojciec ją potem hipnotyzował.
Wierzyłem w feralne dnie i w to, że grosik, kamyk, bluza, wyjście z domu prawą lub lewą nogą lub wiadro wody przynoszą szczęście lub nieszczęście, że za jedno pociągnięcie papierosa Bóg karze dwójką z dyktanda albo wierszy.
Chodziłem oglądać z kolegami trupy w kaplicach, czytałem w kurierze wszystkie wiadomości o zbrodniach, żywcem pochowanych, Kubach Rozpruwaczach39 i lunatykach i nakrywałem się wieczorem kołdrą na głowę. Sadziłem w doniczkach pestki od daktyli i pomarańczy; rzadko co wyrosło, a jak wyrosło, to zwiędło. Wycinałem ramki laubzegą40 i marzyłem o basenie z rybkami, ślimakami i morskimi roślinami.
Lubiłem gry towarzyskie: pierścionek, dukat, lub: imię męskie, imię żeńskie, gdzie byli, co robili, co na to świat powiedział. Czasem wychodziło bardzo dowcipnie: Władzio i Mania w naparstku kichali; świat powiedział, że to grzech. Na prima aprilis mówiło się: masz nos zawalany atramentem, o, bluza ci się podarła. W tłusty czwartek drugoroczni rysowali na tablicy pączki. W śmigus oblewałem kolońską wodą Jadzię, kucharkę i służącę. Wiosną grałem w zielone na fundę41: chałwę, makagigi42, miętówki i sachar.
Wówczas to siedziałem trzy godziny w kozie, bo byłem dyżurnym i nie chciałem wydać kolegów, którzy coś przewinili. Sami powinni się byli przyznać twierdziłeś wtedy, panie ojcze. Ale prawdziwa burza wówczas dopiero powstała, gdym przyniósł trójkę ze sprawowania za kwartał. Groziłeś rózgami i oddaniem mnie do szewca. A wiedziałeś, że nie mogłem być lizuchem, żeby potem ciągle mi mówili: No idź, polizuchuj się; prędzej, ja ci każę iść. Skrzywdziłeś mnie pan, panie ojcze. Widzisz? Jeszcze pamiętam
*Nie bawiła mnie już proca ani palant, ani czwórki z tłumaczeń; nie brałem udziału w bitwach na podwórzu podczas pauzy. Czytałem Kraszewskiego43, nowelki (po kryjomu) i Ogniem i mieczem (otwarcie). Próbowałem pisać wiersze i urządzić własny dzwonek elektryczny. Przed każdymi dłuższymi świętami postanawiałem od nowego kwartału już dobrze się uczyć: powtórzyć, dopełnić, układałem plany, po ile stronic dziennie powtarzać, ile rozwiązać zadań i kończyło się na planach.
Chciałem być aktorem, poetą, księdzem, wodzem, podróżnikiem, chemikiem, adwokatem, Kmicicem co dni kilka kochałem się w innej ze spotykanych w drodze do szkoły pensjonarek i rwałem listki: kocha, lubi, szanuje, nie chce, nie dba, żartuje albo napluje. A przede wszystkim chciałem już być dorosłym być sobą.