Tatuś ma rację mówi matka.
A gdzie tatuś ma rację? pyta dziecko.
I dlaczego się mówi: pogoda pod psem?
Zgubiłem duszę. Dziwne
Zgubiłem nie pamiątkowy zegarek, nie cenne cacko, nie laskę ze srebrną rączką, ale zgubiłem duszę zatraciłem gdzieś siebie.
Ja to nie ja.
Ja to katalog czytelni, fonograf55 kupiony na raty, z dokupywanymi coraz to nowymi sztuczkami, ja to księgarnia; ja to wszystko, co sobie kto życzy, byle nie taki j a jednolity, taki, który wie, skąd, dlaczego i po co, taki ja świadomy siebie, swych dążeń, myśli, czynów.
Ja to Mickiewicz, Rozbicki56, Żuławski57 i Laskowski58; ja to Gawalewicz59 i Żeromski60, Tołstoj61 i Rodziewiczówna62, Bałucki63 i Świętochowski64, Andersen i Przybyszewski65, Nowaczyński66 i Klementyna z Tańskich Hoffmanowa67. Ja to powieści polskie oryginalne i tłumaczone z czterdziestu kopiejkami miesięcznie za dwie książki i dwoma rublami kaucji.
Smutne doprawdy smutne
Zgubiłem duszę.
Zgubiłem nie mopsa ulubionego, nie kwit lombardowy, nie książkę legitymacyjną lub fotografię kochanki ale zgubiłem własną swoją duszę.
A bez duszy przecież żyć nie można Co to będzie teraz?
Ja nie umiem duszy szukać.
Uczyli mnie szukać logarytmów i sodu w rozczynie, i nerwów na trupie ale jak szukać duszy, kiedy zaginie?
Panowie! Ja proszę, żeby mi z duszy wyszli wszyscy, którzy tam siedzą: wszyscy wielcy i mali, mądrzy i mądrale, silni i słabi, dobrzy i źli, bohaterowie i niewolnicy, cynicy i zapaleńcy, szczerzy i obłudni, łajdacy i asceci wszyscy co do jednego.
Stańcie wszyscy długim, nieskończenie długim szeregiem, jak żołnierze na mustrze, stańcie ramię do ramienia. Może sobie jakoś poradzę.
Bo tak nie można. Bo w tym tłumie bezładnym stanowczo nie znajdę siebie nic nie znajdę a dłużej już tak nie mogę i nie chcę. Nie chcę rozumiecie?
Tyle różnych, różnych dusz a pośród nich zabłąkała się gdzieś moja jedna. Jak ja ją znajdę?
Proszę was, panowie, stańcie w szeregu nie wstydźcie się. Widzicie wszyscy mi w duszy wiercili, każdy tam coś zostawiał, przestawiał. Widzicie, ja was wszystkich z taką ufnością wpuszczałem. No, i coście zrobili? Mierzwiliście, gnoiliście mi duszę pod zasiew życia ażeście mi ją zaśmiecili i krzywda mi się stała.
Nie myślę wam czynić wymówek. Byli wśród was i tacy, którzy dobrze chcieli. Wyście niektórzy rolę użyźniali: życie miało siać.
Otóż to właśnie: życie miało siać. Może by i dobrze było. Ale rodzice nie pozwolili siać, nie pozwolili żyć.
O, masz tu, synuś, ciasteczko. Masz, synuś, czystą chusteczkę do nosa. Nie wychylaj się, dzidziuś, przez okno, bo wylecisz; nie biegaj, aniołku Masz tu, synku, wykształcenie. Masz, kochanku, dyplom O, masz, złotko dziewczynę: bądź sobie trochę świnią, pobaw się trochę, młodość musi się wyszumieć. Synuś, masz tu protekcję, posadę, stanowisko pozycję w świecie, kochasiu. Widzisz, jacy my dobrzy: wszystko ci dajemy, o wszystkim pamiętamy. A kochasz ty nas co? daj buzi A teraz, synuś, masz żonkę widzisz: i o żonce pomyśleliśmy. A teraz weź żonkę pod pachę, ruszaj z nią do sypialni i teraz sam już będziesz robił dzieci musisz sam nie ma rady. A czy potrafisz?
Oj, oj, tatusiu! Dobrze.
A kto cię nauczył, hultaju co?
Sam z siebie, tatusiu.
A ty ty łobuzie jeden
I tatuś się śmieje. I synuś tatusia pac! w rączkę, i mamusię pac-pac! w rączkę. A oni mają w oczach łzy rozrzewnienia Udał im się: porządny chłopiec
A mnie znudziło przedstawienie i nie chciałem takt w takt, na komendę. Nie stanąłem, broń Boże, dęba, nie kopnąłem pogromcy. Tylko opuściłem łeb w ziemię i nie chciałem więcej i tak bardzo się na mnie rozgniewano
Oj, za długo żyłem w smrodzie bezpłodnych marzeń, jałowych łez nowelkowych i cyrkowych, popisowych czynów Więc otwieram duszę na oścież i powiadam:
Precz!
Zrzucam z pyska kaganiec i biegnę w świat siebie szukać.
A wam wszystkim powiadam mocne i stanowcze:
Precz!
Dość kompromisów z wami i z sobą dość.
Precz! precz! precz!!!
Świta. Dzień.
Notatka późniejsza:
Urywek ten daje blady obraz tego, com przeżył owej nocy. Niezmierne ciśnienie, pod którym odbywał się cały proces myślowy nie może być oddane w tłumaczeniu na mowę. Notatki tej nie chciałem przerabiać, gdyż utraciłaby wartość dokumentu, niewiele zyskując na sile.
Uwaga ta dotyczy wielu miejsc moich materiałów.
Bez steru
Przez ostatnie trzy dni jadałem obiady w swoim pokoju, z którego prawie nie wychodziłem. Byłem bezgranicznie znużony. Leżałem na łóżku w ubraniu i drzemałem. Nie obchodziły mnie nawet szeptane narady mamy z Jadzią: co robić? Wiedziałem, że się naradzają, ale bez ojca nic nie chcą przedsięwziąć. O tym myślałem jak o czymś dawno gdzieś czytanym.
Wczoraj przed wieczorem wszedł ojciec. Usiadł na brzegu łóżka i niespokojnym, choć umiarkowanym głosem zapytał:
Janku, powiedz mi, co ci jest. Ty musisz być chory?
I nagle oczy napełniły mi się łzami.
Otworzyłem prędko szufladkę nocnego stolika i powiedziałem, siląc się na spokój:
Jeśli ojciec chce wiedzieć, to tu jest wszystko.
Niech się już raz skończy.
Czułem, że nie mogę z nim mówić, bo się rozpłaczę; chciałem za jaką bądź cenę zwrócić jego uwagę w inną stronę, aby nie spostrzegł.
Wyjął papiery moje z szufladki, położył je na oknie, przysunął krzesło, nałożył binokle, usiadł i przerzucał. Nasamprzód szybko przerzucał kartki, nagle się zatrzymał i czytał wolniej, coraz wolniej, jak gdyby słowo po słowie, rozważając czy z trudem odczytując niewyraźne pismo.
Mijały długie minuty. Z salonu dobiegały przyciszone tony wygrywanych przez Zochę etiud.
On coraz bardziej nachylał się nad zeszytem, bo zmrok zapadał.
Pode drzwiami rozległ się szelest, mama, zaniepokojona ciszą, zaglądała zapewne przez dziurkę od klucza.
Wstał, zamknął drzwi na klucz, zapalił świecę i czytał dalej.
Leżałem nieruchomo, z zamkniętymi oczami, bo obawiałem się spotkać z jego wzrokiem. Czułem, że go lżę każdym wyrazem, czułem, że go policzkuję, że tu cisza, tam etiudy Zochy, a w duszy jego burza.
Biedny!
Czytał. Trwało to bajecznie, nieprawdopodobnie długo.
Wreszcie poruszył się. Patrzy na mnie. Otwieram oczy.
Słuchaj, Janek: czy to, co ty tutaj to powieść czy tak naprawdę?
Naprawdę.
Usiadłem na łóżku. Chcę mówić.
On tarł czoło. Potem uderzył palcem w stół kilka razy jak wtedy w szybę i natychmiast spojrzał na mnie bojaźliwie, jak dziecko, które spsociło i nie tyle się boi, ile wstydzi. Znów łzy mi się cisną do oczu.
Znów długo trwa dławiąca cisza. Otwiera usta, ale nie mówi nic.