– Izek, idź po drzewo – powiedziała Misia takim tonem jak wtedy, gdy mężczyźni opowiadali sprośne kawały.
Izydor poszedł i cały czas myślał o Iwanie Mukcie. Że Iwan Mukta musi mieć jeszcze wiele do powiedzenia.
Po kilku dniach udało mu się w końcu dopaść Iwana zupełnie samego. Siedział na ławce przed domem i czyścił karabin.
– Jak jest tam, gdzie ty mieszkasz? – zapytał odważnie Izydor.
– Zupełnie tak samo jak tutaj. Nie ma tylko lasu. Jest jedna rzeka, ale bardzo wielka i bardzo daleko.
Izydor nie rozwijał tego tematu.
– Czy ty jesteś stary, czy młody? Nie możemy się domyślić, ile możesz mieć lat.
– Mam już swoje lata.
– A możesz mieć już na przykład siedemdziesiąt lat?
Iwan roześmiał się i odstawił karabin. Nie odpowiedział.
– Iwan, jak ty myślisz, czy jest taka możliwość, żeby Boga mogło nie być? To skąd by się to wszystko wzięło?
Iwan skręcił papierosa, a potem zaciągnął się i skrzywił.
– Rozejrzyj się wokoło. I co widzisz?
– Widzę drogę, a za nią pole i śliwy, i trawę między nimi… – Izydor spojrzał pytająco na Rosjanina. -… A dalej las i na pewno są tam grzyby, tylko ich stąd nie widać… I jeszcze widzę niebo pod spodem niebieskie, a na wierzchu białe i kłębiaste.
– I gdzie jest ten Bóg?
– Jest niewidzialny. Jest pod tym. Kieruje i rządzi tym wszystkim, nadaje prawa, wszystko do siebie dopasowuje…
– Dobrze, Izydor. Wiem, że jesteś mądry, chociaż na to nie wyglądasz. Wiem, że masz wyobraźnię. -Iwan zniżył głos i zaczął mówić bardzo powoli. – Wyobraź sobie teraz, że nie ma żadnego Boga, jak mówisz, pod spodem. Że nikt niczego nie pilnuje, że cały świat jest jak jeden wielki bałagan albo, jeszcze gorzej, jakaś maszyna, popsuta sieczkarnia, która działa tylko z rozpędu…
I Izydor spojrzał jeszcze raz, tak jak mu kazał Iwan Mukta. Wysilił cały swój umysł i szeroko otworzył oczy, aż zaczęły mu łzawić. Wtedy przez krótką chwilę zobaczył wszystko zupełnie inaczej. Wszędzie rozciągała się przestrzeń, pusta i nieskończona. Wszystko, co znajdowało się w tej martwej przestrzeni, co żyło, było bezradne i samotne. Rzeczy wydarzały się z przypadku, a wtedy gdy ten przypadek zawodził, pojawiało się mechaniczne prawo. Rytmiczna maszyna przyrody. Tłoki i zębate koła dziejów. Prawidłowości, które próchniały od środka i rozsypywały się w proch. Wszędzie panował chłód i smutek. Każde stworzenie pragnęło przytulić się do czegoś, do czegoś przylgnąć, do rzeczy, do siebie nawzajem, ale wynikały z tego tylko cierpienie i rozpacz.
Cechą tego, co zobaczył Izydor, była tymczasowość. Pod zewnętrzną kolorową otoczką wszystko jednoczyło się w rozpadzie, gniciu i zniszczeniu.
Czas Iwana Mukty
Iwan Mukta pokazał Izydorowi wszystkie ważne rzeczy.
Zaczął od tego, że pokazał mu świat bez Boga.
Potem zaprowadził go do lasu, gdzie chowano rozstrzelanych przez Niemców partyzantów. Wielu z tych mężczyzn Izydor znał. Dostał potem wysokiej gorączki i leżał w chłodnej sypialni na łóżku siostry. Misia nie chciała wpuścić do niego Iwana Mukty.
– Pana bawi pokazywanie mu tych wszystkich strasznych rzeczy. A przecież to jeszcze dziecko.
W końcu jednak pozwoliła Iwanowi usiąść przy łóżku chorego. W nogach położył karabin.
– Iwan, powiedz mi o śmierci i o tym, co się dzieje po śmierci. I powiedz, czy mam nieśmiertelną duszę, która nigdy nie umrze – poprosił Izydor.
– Jest w tobie mała iskierka, która nigdy nie zgaśnie. I ja mam taką w sobie.
– Wszyscy mamy? Niemcy też?
– Wszyscy. A teraz śpij. Jak wyzdrowiejesz, zabiorę cię do nas, do lasu.
– Niech pan już idzie – powiedziała Misia, zaglądając z kuchni.
Kiedy Izydor wyzdrowiał, Iwan spełnił obietnicę i zabrał ze sobą Izydora do rosyjskich oddziałów, które stacjonowały w lesie. Pozwolił mu też oglądać przez swoją lornetkę Niemców w Kotuszówie. Izydor dziwił się, że przez nią Niemcy niczym nie różnią się od Rosjan. Mieli podobny kolor mundurów, podobne okopy i podobne hełmy. Tym bardziej więc nie mógł zrozumieć, dlaczego strzelali do Iwana, gdy w swojej skórzanej raportówce nosił rozkazy od ponurego lejtnanta. Strzelali też do Izydora, gdy mu towarzyszył. Izydor musiał przyrzec, że nikomu o tym nie powie. Gdyby się ojciec dowiedział, złoiłby mu skórę.
Iwan Mukta pokazał Izydorowi jeszcze coś, o czym Izydor nie mógł nikomu powiedzieć. Nie dlatego, że mu nie było wolno, że mu Iwan zakazał, ale dlatego, że wspomnienie to wywoływało w nim niepokój i wstyd. Zbyt wielkie, żeby cokolwiek powiedzieć, lecz nie za wielkie, żeby o tym myśleć.
– Wszystko się ze sobą łączy. Od zawsze tak jest. Potrzeba łączenia się jest najpotężniejsza ze wszystkich. Wystarczy się rozejrzeć.
Kucnął na ścieżce, którą szli, i pokazał palcem dwa złączone odwłokami owady.
– To jest instynkt, czyli coś, czego nie można opanować.
Nagle Iwan Mukta rozpiął spodnie i potrząsnął genitaliami.
– To jest instrument łączenia się. Pasuje do dziury między nogami kobiety, bo na świecie jest porządek. Każda rzecz pasuje do innej.
Izydor zrobił się czerwony jak burak. Nie wiedział, co powiedzieć. Opuścił wzrok na ścieżkę. Wyszli na pole za Górą, gdzie nie sięgał już ostrzał Niemców. Przy opuszczonych zabudowaniach pasła się koza.
– Gdy jest mało kobiet, tak jak teraz, instrument pasuje do ręki, do tyłków innych żołnierzy, do jamki wykopanej w ziemi, do różnych zwierząt. Zostań tu i patrz – powiedział szybko Iwan Mukta i podał Izydorowi czapkę i mapnik. Podbiegł do kozy, przesunął karabin na plecy i opuścił spodnie.
Izydor zobaczył, jak Iwan przylgnął do zadu kozy i zaczął rytmicznie poruszać biodrami. Im szybsze stawały się ruchy Iwana, tym bardziej Izydor nieruchomiał.
Gdy Iwan wrócił po czapkę i mapnik, Izydor płakał.
– Czemu płaczesz? Żal ci zwierzęcia?
– Chcę wrócić do domu.
– Pewnie. Idź! Każdy chce wrócić do domu.
Chłopiec odwrócił się i pobiegł do lasu. Iwan Mukta otarł spocone czoło dłonią, włożył czapkę i, pogwizdując smutno, ruszył dalej.
Czas Ruty
Kłoska bała się ludzi w lesie. Obserwowała ich z ukrycia, gdy naruszali spokój lasu swoim obcym szwargotaniem. Mieli grube ubrania, których nie zdejmowali nawet w upały. Taszczyli ze sobą broń. Nie dotarli jeszcze do Wydymacza, ale przeczuwała, że nastąpi to wcześniej czy później.