Michał wyprowadził na ganek fotel na kółkach, w którym siedziała Genowefa.
– Gdzie dzieci? Michał, zabierz dzieci – powtarzała Genowefa niewyraźnie.
Michał wyszedł za płot i chwycił kurczowo ręce Antka i Adelki. Serce mu waliło.
Widział nie tę, lecz tamtą wojnę. Znowu miał przed oczami ogromne połacie kraju, które kiedyś przemierzył. To musiał być sen, bo tylko w snach wszystko powtarza się niby refren. Śnił mu się ten sam sen, rozległy, milczący, straszny, jak kolumny wojsk, jak przytłumione bólem wybuchy.
– Dziadku, kiedy będzie polskie wojsko? – zapytała Adelka i podniosła do góry chorągiewkę zrobioną z patyka i szmatek.
Zabrał ją wnuczce i rzucił w bez, a potem zawrócił dzieci do domu. Usiadł w kuchni przy oknie i patrzył na Kotuszów i Papiernię, gdzie wciąż stali Niemcy. Zdał sobie sprawę, że wolska droga jest teraz linią frontu. Dokładnie.
Do kuchni wpadł Izydor.
– Tato, chodź! Zatrzymali się jacyś oficerowie i chcą rozmawiać. Chodź!
Michał zesztywniał. Dał się Izydorowi sprowadzić ze schodów, przed dom. Zobaczył Misie, Genowefę, sąsiadów Krasnych i grupkę dzieci z całego Prawieku. W środku stał otwarty wojskowy samochód, w którym siedziało dwóch mężczyzn. Trzeci rozmawiał z Pawłem.
Paweł, jak zwykle, robił wrażenie, że wszystko rozumie. Kiedy zobaczył teścia, ożywił się.
– To nasz ojciec. Zna wasz język. Walczył w waszej armii.
– W naszej armii? – zdziwił się ruski.
Michał zobaczył jego twarz i zrobiło mu się gorąco. Serce biło mu gdzieś w gardle. Wiedział, że powinien teraz coś powiedzieć, ale jego język zamarł. Obracał go w ustach jak gorący kartofel. Próbował ukształtować nim jakieś słowo, choćby najprostsze, ale nie umiał, zapomniał.
Młody oficer przyglądał mu się z ciekawością. Spod żołnierskiego szynela wystawały czarne poły fraka. W skośnych oczach pojawił się błysk radości.
– Nu, otiec, czto s wami? Czto s wami?Michał miał wrażenie, że to wszystko, ten skoś-
nooki oficer, ta droga, te kolumny zakurzonych żołnierzy, że to wszystko już się kiedyś zdarzyło, że zdarzyło się już kiedyś nawet toczto s wami.Wydało mu się, że czas zakręcił młynka. Ogarnęło go przerażenie.
– Mienia zowut Michait Józefowkz Niebieski –powiedział drżącym głosem.
Czas Izydora
Ten młody skośnooki oficer nazywał się Iwan Mukta. Był adiutantem ponurego lejtnanta o przekrwionych oczach.
– Wasz dom ponrawiłsia lejtnantu. Budiet kwartira –mówił wesoło i znosił do domu rzeczy lejtnanta.
Stroił przy tym miny, które rozśmieszały dzieci, ale nie Izydora.
Izydor przyglądał mu się z uwagą i myślał, że oto widzi kogoś naprawdę obcego. Niemcy, mimo że źli, wyglądali tak samo jak ludzie z Prawieku. Gdyby nie mundury, nie można by ich było odróżnić. Tak samo Żydzi z Jeszkotli, może skórę mieli trochę bardziej opaloną i ciemniejsze oczy. A Iwan Mukta byt inny, niepodobny do nikogo. Jego twarz była okrągła i pucołowata, o dziwnym kolorze – jakby patrzeć w nurt Czarnej w słoneczny dzień. Włosy Iwana czasem wydawały się granatowe, a usta przypominały morwy. Ze wszystkiego najdziwniejsze były oczy – wąskie jak szparki, schowane pod rozciągniętymi powiekami, czarne i przenikliwe. I nikt chyba nie wiedział, co wyrażają. Trudno było Izydorowi w nie patrzeć.
Iwan Mukta ulokował swojego lejtnanta w największym i najładniejszym pokoju na parterze, tam gdzie stał zegar.
Izydor znalazł sposób, żeby obserwować Rosjanina – wspinał się na krzak bzu i stamtąd zaglądał do pokoju. Ponury lejtnant patrzył w rozłożone na stole mapy albo trwał pochylony nad talerzem.
Za to Iwan Mukta był wszędzie. Kiedy już podał lejtnantowi śniadanie i wyczyścił mu buty, zabierał się do pomagania Misi w kuchni: rąbał drzewo, wynosił jedzenie kurom, zrywał porzeczki na kompot, zabawiał Adelkę, ciągnął wodę ze studni.
– To bardzo ładnie z pana strony, panie Iwanie, ale ja umiem radzić sobie sama – mówiła Misia na początku, lecz potem widocznie zaczęło jej się to podobać.
W ciągu pierwszych kilku tygodni Iwan Mukta nauczył się mówić po polsku.
Najważniejszym zadaniem Izydora stało się nie stracić Iwana Mukty z oczu. Obserwował go cały czas i bat się, że Rosjanin, spuszczony z oka, stanie się śmiertelnie niebezpieczny. Denerwowały go też umizgi Iwana do Misi. Życie jego siostry było zagrożone, Izydor szukał więc pretekstu, żeby być w kuchni. Czasami Iwan Mukta próbował zaczepić Izydora, ale chłopiec był tak tym poruszony, że ślinił się i jąkał ze zdwojoną energią.
– Taki się już urodził – wzdychała Misia. Iwan Mukta siadywał przy stole i pił herbatę
w wielkich ilościach. Przynosił ze sobą cukier – albo sypki, albo w brudnawych grudkach, które trzymał w ustach i zapijał herbatą. Wtedy opowiadał najciekawsze historie. Izydor manifestował całym swoim zachowaniem obojętność, ale z drugiej strony Rosjanin opowiadał takie ciekawe rzeczy… Izydor musiał utrzymywać pozory, że ma coś ważnego do zrobienia w kuchni. Trudno przez godzinę pić wodę albo podkładać pod blachę. Nieskończenie domyślna Misia podsuwała bratu miskę z ziemniakami, a w rękę wkładała mu nożyk. Kiedyś Izydor nabrał do płuc powietrza i wykrztusił znienacka:
– Ruscy mówią, że Boga nie ma.
Iwan Mukta odstawił szklankę i spojrzał na Izydora tymi swoimi nieprzeniknionymi oczyma.
– Nie o to chodzi, czy Bóg jest, czy go nie ma. To nie tak. Wierzyć – nie wierzyć, to jest pytanie.
– Ja wierzę, że jest – powiedział Izydor i walecznie wysunął brodę do przodu. -Jeżeli jest, to liczy mi się, że wierzę. Jeżeli nie ma, to przecież nic mnie nie kosztuje wierzyć.
– Dobrze myślisz – pochwalił go Iwan Mukta.
– Ale to jednak nie jest tak, że wiara nic nie kosztuje.
Misia gwałtownie zamieszała zupę drewnianą łyżką i chrząknęła.
– A pan? Co pan myśli? Jest Bóg czy go nie ma?
– To jest tak. – Iwan rozczapierzył cztery palce na wysokości twarzy, a Izydorowi wydawało się, że mrugnął do niego jednym okiem. Wysunął pierwszy palec:
– Albo Bóg jest i był, albo – tu dołączył drugi
– Boga nie ma i nie było. Albo też – pojawił się trzeci palec – Bóg był, ale już go nie ma. I na koniec – tu dziobnął Izydora czterema palcami – Boga jeszcze nie ma i dopiero się pojawi.