Mickiewicz Adam - Pan Tadeusz стр 22.

Шрифт
Фон

Słychać zmieszane wrzaski szczwania, gniewu, trwogi,

Strzelców, psiarni i zwierząt; aż Wojski do góry

Podniósł róg, i tryumfu hymn uderzył w chmury.

Tu przerwał, lecz róg trzymał; wszystkim się zdawało

Że Wojski wciąż gra jeszcze, a to echo grało.

Ile drzew tyle rogów znalazło się w boru,

Jedne drugim pieśń niosą jak s choru do choru.

I szła muzyka coraz szersza, coraz dalsza,

Coraz ciższa i coraz czystsza, doskonalsza,

Aż znikła gdzieś daleko, gdzieś na niebios progu!

Wojski obiedwie ręce odjąwszy od rogu

Roskrzyżował; róg opadł, na pasie rzemiennym

Chwiał się. Wojski z obliczem nabrzmiałem, promienném,

Z oczyma wzniesioniemi, stał jakby natchniony,

Łowiąc uchem ostatnie znikające tony.

A tymczasem zagrzmiało tysiące oklasków,

Tysiące powinszowań i wiwatnych wrzasków.

Uciszono się zwolna, i oczy gawiedzi

Zwróciły się na wielki, świeży trup niedźwiedzi:

Leżał krwią opryskany, kulami przeszyty,

Piersiami w gęszczę trawy wplątany i wbity,

Rosprzestrzenił szeroko przednie krzyżem łapy,

Dyszał jeszcze, wylewał strumień krwi przez chrapy,

Otwierał jeszcze oczy, lecz głowy nie ruszy;

Pijawki Podkomorzego dzierżą go pod uszy,

Z lewéj strony Strapczyna, a s prawéj zawisał

Sprawnik i dusząc gardziel krew czarną wysysał.

Zaczem Wojski roskazał kij żelazny włożyć

Psom między zęby, i tak paszczęki rostworzyć.

Kolbami przewrócono na wznak zwierza zwłoki,

I znów trzykrotny wiwat uderzył w obłoki.

A co? krzyknął Asssessor, kręcąc strzelby rurą,

A co? fuzyjka moja? górą nosi górą!

A co? fuzyjka moja? nie wielka ptaszyna,

A jak się popisała? to jéj nie nowina,

Nie puści ona na wiatr żadnego ładunku,

Od Książecia Sanguszki mam ją w podarunku.

Tu pokazywał strzelbę przedziwnéj roboty

Choć maleńką, i zaczął wyliczać jéj cnoty.

Ja biegłem, przerwał

Rejent otarłszy pot s czoła

Biegłem tuż za niedźwiedziem; a Pan Wojski woła

Stój na miejscu; jak tam stać, niedźwiedź w pole wali,

Rwąc s kopyta jak zając coraz daléj, daléj,

Aż mi ducha niestało, dobiedz ni nadziei,

Aż spojrzę w prawo, sadzi, a tu rzadko w kniei,

Jak téż wziąłem na oko, postójże marucha,

Pomyśliłem, i basta, ot leży bez ducha;

Tęga strzelba, prawdziwa to Sagalasówka,

Napis Sagalas London à Bałabanówka.

(Sławny tam mieszkał slósarz polak, który robił

Polskie strzelby, ale je po angielsku zdobił.)

Jak to, parsknął Assessor, do kroćset niedźwiedzi

Tu to niby Pan zabił? co też tu Pan bredzi!

Słuchajno, odparł Rejent, tu Panie nie śledztwo,

Tu obława, tu wszystkich weźmiem na świadectwo.

Więc kłótnia między zgrają wszczęła się zawzięta,

Ci stronę Assessora, ci brali Rejenta;

O Gerwazym niewspomniał nikt, bo wszyscy biegli

Z boków, i co się s przodu działo nie postrzegli.

Wojski głos zabrał: teraz jest przynajmniéj za co,

Bo to Panowie nie jest ow szarak ladaco,

To niedźwiedź, tu już nie żal poszukać odwetu,

Czy szarpentyną, czyli nawet s pistoletu;

Spór wasz trudno pogodzić, więc dawnym zwyczajem,

Na pojedynek nasze pozwolenie dajem.

Pamiętam za mych czasów żyło dwóch sąsiadów,

Oba ludzie uczciwi, szlachta s prapradziadów,

Mieszkali po dwóch stronach nad rzekę Wilejką,

Jeden zwał się Domeyko a drugi Doweyko.

Do niedźwiedzicy oba razem wystrzelili,

Kto zabił trudno dociec, strasznie się kłócili,

I przysięgli strzelać się przez niedźwiedzią skórę:

To mi to po szlachecku, prawie rura w rurę.

Pojedynek ten wiele narobił hałasu;

Pieśni o nim śpiewano za owego czasu.

Ja byłem sekundantem; jak się wszystko działo,

Opowiem od początku historję całą.

Nim Wojski zaczął mówić, Gerwazy spór zgodził;

On niedźwiedzia z uwagą do koła obchodził,

Nareszcie dobył tasak, rościął pysk na dwoje,

I w tylcu głowy, mózgu roskroiwszy słoje,

Znalazł kulę, wydobył, suknią ochędożył.

Przymierzył do ładunku, do flinty przyłożył;

A potém dłoń podnosząc i kulę na dłoni,

Panowie, rzekł, ta kula nie jest z waszéj broni,

Ona s téj Horeszkowskiéj wyszła jednorurki,

(Tu podniósł flintę starą, obwiązaną w sznurki)

Lecz nie ja wystrzeliłem o trzeba tam było

Odwagi; straszno wspomnieć, w oczach mi się ćmiło!

Bo prosto biegli ku mnie oba paniczowie,

A niedźwiedź s tyłu już, już, na Hrabiego głowie,

Ostatniego z Horeszków! chociaż po kądzieli.

Jezus Marya, krzyknąłem; i Pańscy anieli

Zesłali mi na pomoc Księdza Bernardyna.

On nas wszystkich zawstydził; oj dzielny księżyna!

Gdym drżał, gdym się do cyngla dotknąć nie ośmielił,

On mi z rąk flintę wyrwał, wycelił, wystrzelił:

Między dwie głowy strzelić! sto kroków! nie chybić!

I w sam środek paszczęki! tak mu zęby wybić!

Panowie! długo żyję, jednego widziałem

Człowieka, co mógł takim popisać się strzałem.

Ów głośny niegdyś u nas s tylu pojedynków,

Ów co korki kobiétom wystrzelał s patynków,

Ów łotr nad łotry, sławny wczasy wiekopomne,

Ów Jacek, vulgo Wąsal; nazwiska nie wspomnę:

Ale mu nie czas teraz dojeżdżać niedźwiedzi;

Pewnie po same wąsy hultaj w piekle siedzi.

Chwała Księdzu! dwom ludziom on życie ocalił,

Może i trzem; Gerwazy nie będzie się chwalił,

Ваша оценка очень важна

0
Шрифт
Фон

Помогите Вашим друзьям узнать о библиотеке