Doświadczenie z «czarnym światłem»
Spójrz na zdjęcie, ciekawy czytelniku. Liczba (3) oznacza źródło spójnego światła, wskaźnik laserowy. (4) – siatka dyfrakcyjna. Tutaj światło jest podzielone na wiele spójnych promieni. Jeśli położysz kawałek papieru na ścieżce tej mikstury, zobaczymy plamkę. To znaczy zestaw czarno-białych (a właściwie czerwonych i czarnych) kropek, podobny do tego, co widzimy na nie ustawionym ekranie telewizora. W czarnych obszarach, zgodnie z podręcznikami, skrzyżowane belki (1, 2) są dodawane w antyfazie. I dlatego na chwilę znikają dla świata.
A co, jeśli w tak niewidzialnym stanie światło całkowicie przestaje oddziaływać z grubą materią? W szczególności z dotychczas nieprzeniknionymi ekranami? Po przejściu wyznaczonych ścieżek bez wygaszenia, promienie wychodzą jeden z drugiego i zdumionemu obserwatorowi wydają się wyłaniające się z pustki?!..
…Do aparatu (7) ładujemy film o 400 jednostkach światłoczułości. Zamiast soczewki mamy tubus (6). Przeszkodą na drodze światła jest metalowa folia. Włączamy laser, otwieramy migawkę na kilka godzin. Spodziewamy się, że sparowane promienie, pokonując ekran w obszarze przestrzeni (5), rozproszą się wewnątrz tuby i oświetlą kliszę fotograficzną. To byłoby interesujące. Coś w rodzaju prześwietlenia ze światłem w zakresie optycznym.
Ale cud się nie wydarzył. Zdjęcia okazały się bez flary.
…Belki nie układają się w przeciwfazę. Jedna fala swoją «górą» nie zamyka «dołu» innej. Tam, gdzie jest ciemność, po prostu nie ma nic. Podręczniki fizyki na coś takiego wskazują, zaprzeczając sobie i nie ujawniając istoty zjawiska.
Spróbujmy sformułować niewypowiedziane.
Promienie lub coś, co tak wygląda, są rozprowadzane w przestrzeni przez samą siatkę dyfrakcyjną. To właśnie ten wspaniały zestaw identycznych «prętów» decyduje, gdzie będzie światło i gdzie będzie ciemność.