Gwen już miała ruszyć przed siebie i podejść do niego, gdy nagle powietrze przeciął dźwięk, który zmusił ją, by się odwróciła.
– BRONSONIE! – rozległ się krzyk.
Gwen i pozostali obrócili się i serce jej zamarło z przestrachu, gdy ujrzała mężczyznę wyłaniającego się z popiołów po stronie Imperium. Człowiek ten leżał twarzą do ziemi, przysłonięty ciałami żołnierzy imperialnych, a teraz wstał, zrzucając je z siebie i prostując się.
McCloud.
Gwen przeszył dreszcz. Jakimś cudem McCloud przeżył. Kryjąc się tchórzliwie pod ciałami innych, jakimś sposobem przeżył pośród strumienia płomieni. Stanął przed nimi zeszpecony, o oznakowanej twarzy, bez jednego oka, a teraz na wpół sparzony. Jego odzienie wciąż się tliło. Był jednakże wciąż żywy, w dłoni dzierżył miecz i patrzył gniewnie wprost na swego syna, Bronsona.
Gwen poczuła, jak budzi się w niej nieodparta odraza. Stał przed nią mężczyzna, którego nienawidziła każdą cząstką swego jestestwa, mężczyzna z jej koszmarów, tych, które przeżywała na nowo każdej nocy, mężczyzna, który dopuścił się ataku na niej. Przez wszystkie te dni niczego nie pragnęła bardziej, niż ujrzeć go martwym.
Oto stał przed nimi w całej swej okazałości, wysoki i potężny, niczym koszmar przywołany do życia, jedyny ocalały z pożogi.
– BRONSONIE! – wrzasnął ponownie McCloud, wychodząc na plac.
Bronson zareagował na wołanie: wystąpił naprzód po stronie MacGilów z mieczem w dłoni, gotów spotkać się ze swym ojcem w ostatniej bitwie.