Spojrzała z niedowierzaniem i z poczuciem wstydu.
Złość Vivian jedynie przybrała na sile. Pomyślała o tym, jak jej matka traktowała ją przez całe życie, zawsze przedkładając nade wszystko swe bezcenne towarzyskie uroczystości, dbając o Vivian o tyle tylko, o ile pasowała do idealnego obrazu rodziny, którym matka chciała raczyć świat i wszystkich dokoła. Nienawidziła tej kobiety, bardziej niż to można wyrazić.
– Nie idę na przyjęcie u Sandersonów – warknęła Vivian i podeszła jeszcze bliżej.
Uzmysłowiła sobie wówczas, że istnieje termin, który określa to, co akurat robiła: nękanie. To właśnie robiły zwierzęta stadne, które zbliżały się do swej ofiary. Po plecach przebiegł jej dreszcz zniecierpliwienia, kiedy sfrustrowana mina matki przeobraziła się w strach.
– Nie idę na przyjęcie u Sandersonów – powiedziała ponownie Vivian – ani do Jonsonów, Gilbertonów czy Smithów. Nigdy już nie pójdę na żadne przyjęcie.
Spojrzenie oczu matki miało w sobie coś, czego Vivian nigdy nie chciałaby zapomnieć.
– Co w ciebie wstąpiło? – powiedziała, tym razem z nerwowym drżeniem głosu.
Vivian podeszła bliżej. Oblizała usta i obróciła głowę, aż strzyknęło jej w szyi.
Jej matka cofnęła się o krok z przerażenia.
– Vivian – zaczęła.
Ale nie miała szansy dokończyć.
Vivian skoczyła z obnażonymi zębami i wyciągniętymi dłońmi. Chwyciła matkę, szarpnęła jej głowę do tyłu i zatopiła zęby w jej szyi. Okulary Prady upadły na ziemię i Vivian zdeptała je stopami.
Serce Vivian zabiło szybciej, kiedy poczuła, jak ostry, metaliczny smak krwi wypełnia jej usta. A kiedy jej matka osunęła się bezwładnie w jej ramionach, poczuła ogarniające ją poczucie triumfu.
Puściła matkę i pozwoliła, by jej wiotkie ciało opadło na ziemię w postaci powykręcanych kończyn i ciuchów ze znanych domów mody. Jej martwe oczy gapiły się ślepo na Vivian. Vivian spojrzała na nią i zlizała krew z ust.
– Żegnaj, matko – powiedziała.
Odwróciła się i pobiegła ciemnym ogrodem, pędząc coraz szybciej, aż w końcu uświadomiła sobie, że unosi się w nocnym powietrzu ponad nieskazitelną posiadłością swej rodziny, i dalej, w zimny, coraz zimniejszy mrok. Zamierzała odnaleźć człowieka, który jej to zrobił – i rozedrzeć go na strzępy.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Nad Kylem świecił księżyc w pełni, sprawiając, że drzewa stojące przy podmiejskiej uliczce Vivian wyglądały niczym szkielety. Zlizał wyschniętą krew z ust, delektując się wyśmienitą zdobyczą, wspominając wyraz strachu i przerażenia na twarzy Vivian. Wzmocniło go to. Postanowił, że była pierwszą z wielu, pierwszą ofiarą wchodzącą w skład armii wampirów, którą miał niebawem stworzyć.
Liceum. Będzie następne. Odczuwał gorące pragnienie odnalezienia tej dziewczyny, która go przemieniła – tej Scarlet. Być może będzie właśnie tam – lub ktoś, kto będzie wiedział, gdzie ona jest.
Jeśli nie i tak dobrze – znajdzie tam mnóstwo dzieciaków, które przemieni. Odkąd ucztował na Vivian, zasmakował całkiem w nastolatkach, ale też podobał mu się pomysł stworzenia posłusznej, niewielkiej armii, która podążałaby za nim wszędzie. Co więcej, spodobała mu się myśl o zdeprawowaniu całego tego miasta – i całego świata.
Kyle puścił się biegiem po chodniku, potem stanął nagle i zaśmiał się do siebie. Przypomniał sobie, że jest teraz wampirem, że dysponuje siłą i umiejętnościami wykraczającymi poza wszystko, co można sobie zamarzyć – a najważniejsze, że potrafi latać. Była to jedyna rzecz, której tak naprawdę jeszcze w pełni nie wypróbował. I teraz chciał poczuć wszystko, i to w pełni. Chciał wznieść się pod niebo i spojrzeć w dół na te mało znaczące mrówki zabiegające o swoje nudne, liche życie. Chciał spaść na nich i zapolować niczym orzeł porywający swą zdobycz.
Wyszczerzył zęby, zrobił dwa kroki i wzbił się w powietrze.
Emocje sięgnęły zenitu. Wiatr przemknął obok niego, targając mu włosy, a on frunął coraz wyżej i wyżej pod niebo. Pod sobą widział migoczące światełka miasta. Pomyślał o tych wszystkich ludziach siedzących w swoich domach, nieświadomych piekła, jakie zamierzał im zgotować. Zaśmiał się do siebie, wyobraziwszy sobie chaos, który wkrótce wywoła. Nic nie przyniosłoby mu więcej radości niż unicestwienie każdego żywota.
Wkrótce dostrzegł poniżej w oddali liceum. Policja ustawiła blokadę obejmującą szeroki obszar w jego sąsiedztwie, łącznie ze wszystkimi drogami prowadzącymi do szkoły. Każdą trasę zastawiały policyjne radiowozy.
Idioci, pomyślał Kyle, kiedy przefrunął wprost nad nimi niezauważony.
Okazywali uporczywą ignorancję. Najwyraźniej, myśl o wampirze zabójcy panoszącym się samopas nie mieściła się im w niewielkich móżdżkach, więc zdegradowali go w swoim mniemaniu do roli przeciętnego mordercy. Nie mieli pojęcia, jak bardzo się mylą.
Kiedy zbliżył się do wejścia do szkoły, zauważył strzępy policyjnej taśmy powiewające na wietrze w miejscu, gdzie ci dwaj mężczyźni próbowali go zastrzelić. Zobaczył swoją krew na betonie. Zacisnął pięści i pomyślał, iż nikt nie jest w stanie go powstrzymać. Był teraz nieśmiertelny. Samochody, broń palna, nic nie mogło go powstrzymać.
Wówczas zdecydował, że skorzysta z tylnego wejścia. Zanurkował nad sportowym boiskiem, na którym akurat odbywały się zajęcia piłkarskie w oślepiającym świetle reflektorów, i wylądował w cieniu. Korzystając ze swego super ostrego wzroku, skupił się na dwóch radiowozach zaparkowanych nieco na uboczu, niby poza zasięgiem wzroku. Być może, pomyślał Kyle z uśmiechem, były poza zasięgiem ludzkiego wzroku. Ale nie wampirzego.
Panował tu bałagan. Wszędzie na ziemi walało się roztrzaskane szkło i pomniejsze śmieci. Zaciekawiło go, jak u diaska udało im się przekonać jakiekolwiek dzieciaki, by zostały w szkole. Pewnie znowu przez tą uporczywą ignorancję, zdecydował.
Ruszył w kierunku zamkniętych drzwi sali gimnastycznej, biorąc je za najlepszy sposób wejścia do szkoły. Tu również, jak zauważył, stał dodatkowy ochroniarz. Postawili tu wielkiego, przysadzistego faceta, większego nawet od niego. Był tego rodzaju strażnikiem, który powinien raczej stać przed nocnym klubem w niebezpiecznej dzielnicy, aniżeli liceum. Kyle uśmiechnął się tylko do siebie, delektując się wyzwaniem, jakim będzie walka z tym człowiekiem.
Podszedł niespiesznie, śmiało do ochroniarza, zauważając, jak jego dłoń zsunęła się do jego pasa. Kyle zgadywał, że albo sięgał po broń, albo krótkofalówkę, by wezwać wsparcie. Kyle nie speszył się ani jednym, ani drugim. Nie można było zabić go z broni i nawet stu policjantów zdołałoby jedynie go spowolnić.
– Masz czelność tu przychodzić – powiedział ochroniarz, kiedy Kyle podszedł powoli do niego. – To ciebie poszukują. Każdy glina i ochroniarz w tym mieście ma twój wizerunek. Poszukując ciebie, postawili całe miasto na nogach.
Kyle uśmiechnął się znacząco i rozpostarł szeroko ramiona.
– A mimo to, oto jestem – odparł.
Ochroniarz starał się nie okazywać strachu na twarzy, lecz Kyle przejrzał go na wylot.
– Czego chcesz? – spytał drżącym głosem.
Kyle skinął głową w kierunku drzwi. Słyszał dochodzący z wewnątrz rytm muzyki i wyobraził sobie wszystkie te cheerleaderki w trakcie ćwiczeń. Pragnął przemienić wszystkie, każdą z nich.
Podszedł do ochroniarza i chwycił za szyję, unosząc go gładko nad ziemią. Choć był większy i wyższy od Kyle’a, Kyle przewyższał go siłą. Mężczyzna sprawiał wrażenie nieco tylko cięższego od dziecka.
– Chcę stworzyć armię – Kyle wyszeptał mu do ucha.
Mężczyzna wydał z siebie zdławiony jęk i kopnął. Kyle przechylił nisko głowę i ugryzł szyję strażnika. Mężczyzna próbował wrzasnąć, lecz uścisk Kyle’a wokół jego szyi był zbyt mocny. Nie mógł wydobyć z siebie żadnego dźwięku. I z każdą chwilą ubywało mu coraz więcej krwi.