Władysław Stanisław Reymont - Ziemia obiecana, tom drugi стр 12.

Шрифт
Фон

 Ale ostatni, Anka, Ten miesiąc zleci prędko, a potem

 A potem?

 Potem będziemy już razem; boi się tego moje złote dziecko, co? szepnął czule.

 Nie, nie! bo przecież to z tobą, z panem poprawiła się rumieniąc i uśmiechała się tak słodko że miał ją ochotę pocałować.

Zamilkła i rozmarzonymi, zapatrzonymi w siebie oczami błądziła po zielonej płachcie zbóż, co niby wielki rozlew wody kołysany wiatrem, marszczyło się w płowe koliska, w czarniawe gurby, kładło się nad ziemią, powstawało, leciało w tył do ugorów, odbijało się o nie i znowu z chrzęstem uderzało w dróżkę, jakby chcąc się przelać przez tę tamę i rozlać po długim łanie pszenicy niskiej jeszcze i tak trzepiącej piórkami błyszczącymi, że cały łan był podobny do wielkiego stawu, migocącego miliardami złotych łuszczek.

 Waluś, ruszaj się bestio! zakrzyknął pan Adam, bo dochodzili już do szosy.

 Adyć się rucham, jaże mi mokro.

 To już? szepnęła Anka, spostrzegłszy konie czekające na szosie.

 Szkoda, że to już, jest tak prędko powiedział Maks.

 Prawda, jak tu pięknie? patrz no dobrodzieju mój kochany, jak to Pan Bóg umalował wszystko śliczniutko, o! wołał ksiądz, wskazując na pola, leżące ku zachodowi.

Słońce czerwone, ogromne, zsuwało się nad lasy po perłowych przestrzeniach i rozsiewało po zbożach czerwonawą mgłę o fioletowych obrzeżach.

Wody stawów leżących niżej w łąkach paliły się jak tarcze miedziane mocno wypolerowane, a zygzakowata linia rzeczki ciągnącej się przez łąki ku wschodowi, odcinała się od traw, jak sina, jedwabna wstęga, poplamiona gdzieniegdzie czerwonawym złotem.

 Bardzo pięknie i żałuję, że nie mamy czasu przyglądać się dłużej.

 Prawda. No jedźcie z Bogiem! A dajcież no gęby chłopaki. Panie Maks, panie Baum, a tośmy cię dobrodzieju mój kochany, polubili wszyscy, jak swojego.

 Bardzo mnie to cieszy, bo przyznam się szczerze, że milszego towarzystwa nie spotkałem jeszcze w życiu i serdecznie dziękuję za gościnność i proszę, nie zapominajcie o mnie, Maks Baum!

 Bardzo solidna firma, daje towar z sześciomiesięcznym kredytem zawołał Karol ze śmiechem, żegnając się ze wszystkimi.

Maks zamilkł, był taki zły, że Ankę pocałował w obie ręce z dziesięć razy, pana Adama w oba policzki, a księdza w rękę, co tego ostatniego tak rozczuliło, że objął go za szyję, pocałował w głowę i przeżegnał go na drogę.

Ruszyli z miejsca kłusem.

Anka stanęła na kopcu i powiewała za nimi chustką.

Pan Adam śpiewał marsza.

Maks długo przypatrywał się jasnym konturom Anki i gdy zniknęły mu w oddaleniu, usiadł i gniewnie powiedział:

 Ty zawsze musisz mnie ośmieszyć.

 Aby cię otrzeźwić. Nie lubię jak się upijają moim winem i do tego w moim własnym domu.

Zamilkli obaj.

II

 Blumenfeld, graliście w niedzielę u Malinowskiego?

 Graliśmy, zaraz powiem szepnął, wstając do okienka załatwić interesanta.

Stach Wilczek przeciągnął się ociężale i poszedł wyjrzeć na ulicę.

Piotrkowska huczała zwykłym codziennym ruchem, olbrzymie platformy towarowe tak biły kołami w bruk, że w kantorze szczękały ustawicznie szklane ścianki przepierzenia, osłonięte mosiężną siatką i poprzecinane okienkami, do których cisnęli się interesanci.

Przyglądał się bezmyślnie olbrzymim rusztowaniom budującego się domu naprzeciwko, to gęstej masie ludzi, zatłaczających trotuary i powrócił do swojego stolika ślizgając się oczami po kilkunastu głowach wciśniętych pomiędzy ścianę a szklane przepierzenie i porozgradzanych jeszcze pomiędzy sobą niskimi przegrodami.

 Coście grali? zapytał znowu Blumenfelda, który przegarniał chudą, nerwową ręką jasnozłociste włosy, a niebieskimi oczami śledził Żydka, który na środku kantoru obracał się na wszystkie strony.

 Na prawo kasa! zawołał, wychylając się przez okienko.

 Graliśmy kawałek sonaty Cis-mol Beethovena. Szło nam tak dobrze jak nigdy. Malinowski był

 Blumenfeld, konto Eichner et Peretz? zawołano z drugiego końca kantoru.

 Cztery, siedemnaście, pięć. Zajęte do sześciu tysięcy odpowiedział szybko, przerzucając skorowidz.

 Potem robiliśmy próbę z tego, com skończył niedawno.

 Co to jest? Polka, walczyk.

 Dajże spokój z walczykami i polkami. Nie tworzę repertuaru dla katarynek i tanckrenchenów! zawołał z pewnym oburzeniem.

 Więc cóż? operę? pytał się ironicznie Stach.

 Nie, nie. Coś, co ma pewne formalne podobieństwo do sonaty, ale nie jest sonatą. Pierwsza część to wrażenie miasta, które milknie i z wolna usypia. Rozumiesz, wielka cisza przesycona łagodnymi szmerami, które robią skrzypce, a na tym tle flet zaczyna przejmującą pieśń, jakby jęk drzew marznących, ludzi bezdomnych, maszyn spracowanych, zwierząt, które jutro będą zabite.

Zaczął nucić bardzo cicho.

 Blumenfeld, do telefonu wołają.

Przerwał i pobiegł natychmiast, a gdy powrócił nie mógł dokończyć, bo musiał załatwić dwóch interesantów czekających przed okienkiem.

Potem zapisywał w wielkiej księdze, ale bezwiednie przebierał palcami, wystukując melodie.

 Długoś pisał?

 Blisko rok. Przyjdź w niedzielę, to usłyszysz, wszystkie trzy części. Dałbym dwa lata życia, żebym mógł usłyszeć to własne dzieło wykonane przez dobrą orkiestrę, dałbym pół życia dodał po chwili, oparł się o stół i zasłuchany w siebie, wiódł martwym, cofniętym w tył wzrokiem po głowach kolegów, czerniejących się w otworach okienek.

Wilczek zaczął pisać, a w kantorze zaszemrały rozmowy, leciały dowcipy z okienka do okienka, czasem wybuch śmiechu, który milknął, ilekroć trzasnęły drzwi frontowe, zadzwonił telefon, albo brzęczały szklanki, bo pito herbatę, gotującą się w rogu kantoru nad gazem.

 Sztil14, panowie stary przyjechał! rozległ się ostrzegający głos.

Umilkli natychmiast wszyscy, spoglądając na Grosglicka, który wysiadł z powozu i stał przed kantorem, rozmawiając z jakimś Żydkiem.

 Kugelman, proś dzisiaj o urlop, stary w dobrym humorze, śmieje się szepnął Stach do sąsiedniego przedziału.

 Mówiłem wczoraj, powiedział, że po bilansie.

 Panie Steiman, niech pan przypomni dzisiaj o gratyfikacji.

 Żeby on zdechnął15 jak ten czarny psa! zaklął ktoś za kratą.

Zaczęli się śmiać dyskretnie z tego czarnego psa, ale umilkli natychmiast, bo Grosglick wszedł.

Ze wszystkich okienek wychyliły się kłaniające z pokorą głowy i wielka cisza przerywana tylko syczeniem wody na gazie, zapanowała w kantorze.

Woźny odebrał kapelusz i z namaszczeniem ściągnął palto z bankiera, który zatarł ręce i gładząc palcem kruczoczarne bokobrody, odezwał się:

 Wiecie, panowie, straszny wypadek się zrobił.

 Broń Boże, nie panu prezesowi? ozwał się jakiś głos lękliwy.

 Co się stało?! zawołali wszyscy, udając zaniepokojenie.

 Co się stało? Stało się wielkie nieszczęście, bardzo wielkie nieszczęście powtórzył płaczliwym głosem.

 Straciliśmy co na giełdzie? zapytał ciszej prokurent firmy, wychodząc zza przepierzenia.

 Spalił się kto niezaasekurowany?

Ваша оценка очень важна

0
Шрифт
Фон

Помогите Вашим друзьям узнать о библиотеке

Скачать книгу

Если нет возможности читать онлайн, скачайте книгу файлом для электронной книжки и читайте офлайн.

fb2.zip txt txt.zip rtf.zip a4.pdf a6.pdf mobi.prc epub ios.epub fb3

Популярные книги автора