Inaczej zbrzydzisz sobie życie. Zechcesz uciec, i nie będziesz miał woli ani w nim pozostać, ani je wyzwać do boju; połamać cenne cacka, które zdobią twe biurko, ludziom prawdę mówić, płakać, kiedy chcesz płakać, nie kłamać ani śmiechem, ani ukłonem, ani pocałunkiem, nie zdobywać nic podstępem ni obłudą: ani życzliwości, ani wygód życia salonu.
Wżarł się w ciebie ten salon, w którym i dla którego wychowałeś się i dojrzałeś. Nie imaj się żadnej pracy dla ludzi, bo wszystko, czego się dotkniesz duszą zakażoną, tobie i ludziom na złe się obróci. Idź drogą udeptaną, bagnistą; wyzyskuj prostotę i słabość, i szczerość, korzystaj ze swej siły i zrównoważysz się, ustanie ferment w twej duszy.
Ożenisz się, będziesz miał dziecko; lekarz przyjdzie, zbada pokarm mamki; naciśnie pierś, obejrzy zęby i powie, że dobrą będzie karmicielką. Dasz lekarzowi pięć rubli, w kantorze zapłacisz dług, mamce obiecasz nową suknię na Gwiazdkę. Otoczysz nerwowe swe dzieci komfortem, córkę obwarujesz zgrają płatnych strażników cnoty, aby ją czystą ciałem dochować dla takiego, jakim ty jesteś i jakim syn twój będzie.
Nie przywiązuj się do nikogo, nie kochaj ani nauki, ani ludzi, i wyklnij wszystko, co białe i czyste w przeszłości twej było i może jeszcze część szczęścia utraconego odzyskasz
I oto między myśli moje zwykłe, codzienne, wplątało się coś nieprzezroczystego, z tępymi brzegami, jak gdyby łańcuch złożony z wielu ogniw, porozrzucanych w różnych punktach mego mózgu, na rozmaitych jego powierzchniach, a jednak ciągły. Jak gdyby ten łańcuch poruszał się ruchem leniwym węża, a nie zwijał się w kłębek, tylko cisnął tam we wnętrzu czaszki, gdzie nie ma miejsca. I to mi ból nieznośny sprawia.
Poparzyłem sobie duszę wspomnieniami.
Precz
W dzieciństwie niegdyś.
Po przeczytaniu fantastycznej Podróży naokoło Księżyca48 marzyłem nocami, że w kuli stalowej odbywam tę podróż
Umilkły oklaski żegnającego tłumu.
Ziemia coraz szybciej zapada się, ucieka sprzed oczu. Kula stalowa pędzi szalonym lotem w górę nic już jej nie powstrzyma.
Miasto coraz mniejsze, mniejsze chmura mi je zakryła.
Cisza. Wielka cisza w bezruchu.
Już Ziemia złotą tarczą jest tylko, z plamami mórz i lądów, jak na ślepej mapie. A wokół czarno i zimno.
I nagle budzi się we mnie miłość Ziemi. Zatapia mię ból, kąsa tęsknota zrywa się upiorny lęk przed tą samotnością w bezkresie.
Wrócić, wrócić!
Wrócić, rozbić się o skały, ale być trupem bezkształtnym tam na Ziemi pośród swoich tam, gdzie są wszyscy razem: mama, tatuś, Jadwisia i wszyscy ludzie
Bezradny i drżący, tuliłem się, dziecko, do poduszki i płakałem prawdziwymi łzami i zasypiałem zmęczony.
Była w tym dziwnym marzeniu potrzeba kochania, potrzeba męki i prorocza obawa samotności
Znów, po latach, uczucie tej pustki ślepej, czarnej, niemej i groźnej wskrzesło. Ogarnia, okrąża, zatapia miarowo ścisnęło tchawicę i dusi, i ssie chciwie
Skąd, dlaczego i po co? pytam.
Tak sobie. Tylko tak sobie. Nic więcej.
Ja nie chcę. Ja muszę wiedzieć, dlaczego i po co?
Tak sobie. Tylko tak sobie.
Ja nie chcę, nie chcę nie chcę.
Uczepiłem się tej myśli kurczowo.
I strach paniczny. Pustka zimna, bezwzględna, silna i jeszcze szydzi i znęca się i uśmiecha
Powoli, skradając się, żeby nie widziała, otwieram szufladę i wyjmuję rewolwer. Powoli, skradając się, żeby nie wytrąciła mi broni, cicho przykładam go do skroni. Ona uśmiecha się i nie dowierza mi
Serce bić przestało. Powieki zastygły nieruchomo w uroczystym oczekiwaniu cudu.
Na skroni chłodne kółko, które szybkim ruchem śrubowym wdrąża się w czaszkę, nie sprawiając najmniejszego bólu.
Już! No już! No, już.
Trzask tępy.
Przymykam oczy. Ręka opada bezwładnie. Dreszcz jak ołów przeszywa mi mózg, rozpryskuje się i spływa nerwami.
Tak cicho i dobrze.
Otwieram oczy. Oddycham głęboko. Zęby poczynają szczękać. Przeżyłem śmierć i żyję. Dziwne. Chcę przełknąć ślinę, ale nie mogę. Drżę.
Bardzo przyjemnie żyć
Serce mocno tłuc poczyna w piersi; czuję mocne jego skurcze.
Serce się cieszy, że bije.
Fala krwi gorąca, nie tak, aby ból sprawiała, ale się bieg jej znaczy drogą gorącą z piersi do skroni: czuję wyraźnie bieg krwi.
Chowam rewolwer do szuflady mój poczciwy, mój dobry rewolwer, kładę go ostrożnie.
Chcę wstać z krzesła, ale nie mogę.
Dziwnie, bardzo dziwnie. Taka bardzo miła cisza. Taki bardzo równy płomień lampy. Właściwie po co wstawać? Żeby położyć się do łóżka i odpocząć. Czy jestem zmęczony?, Tak, jestem zmęczony. Czy bardzo zmęczony? Oo, bardzo, bardzo. No, to wstań: tylko powoli żeby nie spłoszyć tego miłego, żeby nie urazić. Oprzyj się ręką o stół. Dobrze. I do łóżka. Dobrze. Rozbierz się teraz tylko powoli wszystko powoli. I zgaś lampę. A może nie gasić? Ee, lepiej zgaś. A teraz okryj się kołdrą, bo ten zimny pot jest nieprzyjemny. A może i przyjemny, bo chłodzi Prędko wystygł. Kto wystygł? No pot. Aha tak pot ja wiedziałem, że on.
Dziwnie
Trzeba leżeć mocno, bo łóżko się kołysze dziwnie się kołysze..
Aa aa kotki dwa.
Szare bure obydwa.
Nie, nie to Tu będzie coś zupełnie innego
I oto jasność oślepiająca.
I ukazuje się pierwszy obraz, a cały ich szereg, z ostrymi konturami, jak na ekranie. Są tu moje własne obrazy, a obce. Nie wiadomo, skąd przyszły i dokąd dążą, i czemu się tak śpieszą. Bezładne, a mają jakiś przeczuwany związek, bo płyną tak bez wahania, bez wątpliwości jakby na rozkaz. Coś niezależnie ode mnie się buduje o! fundamenty jakiegoś gmachu tworzy się coś, czego się nie domyślam zobaczę, czemu współdziałać ani czego powstrzymać nie mogę nie chcę; coś się wznosi czy przetwarza pod ogromnym ciśnieniem, coś roztapia w silnym rozżarzeniu i zastyga rozszerza, kurczy i przystosowuje.
Wszystko wiruje, ucieka, powraca, pozornie bez celu, a jednak tak właśnie być powinno
Ależ nie To przecież płatki śnieżne padają, padają białe, znajome białe płatki wspomnienia białe, puszystym kobiercem wokół ale nie patrzę tylko na te, które padają, padają białe, śnieżne
Kto to?! Czy on musiał?
Nie chcę boję się Tak to on.
Boże, ratuj mnie. Boże, wysłuchaj kornego sługi Swego Boże, zmiłuj się nade mną.
Zdrowaś Maria Boże! Błogosławionaś Ja nie chcę! Boże! Jezus Maria! Ja nie nie nie!
Poczwara toczy się ku mnie, przelewając na krzywych i anemicznych nogach miękka, wilgotna i pulchna. Na wzdętym brzuchu wystaje brunatny pępek; piersi kobiece, obwisłe. Długie palce bez paznokci jak macki. Twarz biała, zmięta. Niskie na centymetr czoło; nad nim białorude, twarde, ulizane, tłuste włosy. Z płaskiego nosa sączy się brudna, śmierdząca posoka. W oczodołach dwa mętne, wypukłe, zielonawoszare, bez powiek wrzody.
Poczwara ma wyraz pożądania.
Zbliża się, kołysze na rachitycznych nogach.