O matko już krzycą wołają na mnie! Co takiego? Kuba wrzescy, co mnie na śmierć zatłuką! Ino mnie złapcie pirwy110!
Gibki, drobny a sprężysty, odbijał się nóżkami od ziemi, dawał susy jak piłka, coraz dalej, coraz głębiej w las Głosy goniących parobków słabo już tylko słychać było, prawdopodobnie zgubili ślad. Ale i dziecko traciło siły. Upadł pod gęstą leszczyną i dyszał głośno.
Ojej kłuje mnie w środku choćby mnie ta i znaleźli, nie ruse sie w bokach boli matusiu!
Dokoła cisza, spokój, ani ptaszków nie słychać; czasem coś smyrgnie po gałęzi z drzewa na drzewo: to wiewiórki się gonią.
Wawrzuś pojęczał trochę, polamentował, ale z każdą chwilą robiło mu się lżej; bicie serca i kłucie w piersiach ustało, obrócił się na boczek, jak w nocy na sianie przy matusi, i usnął twardo. Zbudziły go skośne promienie zachodzącego słońca, przedzierające się dołem pomiędzy pnie drzew. Roje komarów drżały w świetlanych smugach Jeden promyk zaświecił mu w same oczy; ocknął się i usiadł.
A to dopiro! Cóz ja w lesie robie? Aha, aha, prawda ale i tak mnie nie dogonili! Chi, chi, chi Juści, śmiej się głupi, ze cie nikt nie kupi. Tatuś cekają tam na mnie ze rzemieniem. Ino głowę bez drzwi wraże, okropa świata, co się będzie działo. Ano darmo, jęcenie jęceniem, a bicie biciem. Trza iść, bo noc zapadnie. Wstał, przeciągnął się i popatrzył na wszystkie strony. Aha, z tamtej gęstwiny tum dopadł, trza się tą samą drogą wracać.
Uszedł ze sto kroków i przystanął.
Gnałem prosto od rzyki, to teraz pójdę ku rzyce, z górki na dół.
Zbiegł prędko, ale zamiast spodziewanego końca lasu i widoku na rzekę, znalazł się w gęstych zaroślach, ludzką nogą z dawna nie tkniętych.
Nie, musiałem trochę zmylić, zawrócę ku słońcu, ba jak raz świeci do wody, kiej zachodzi.
Ku słońcu, od słońca, z górki, pod górkę, błąkał się biedny dzieciak aż do zmierzchu. By zagłuszyć wzrastający niepokój, zaczął pogwizdywać pastusze piosenki wreszcie zrozumiał, że nie trafi, w pół oddechu zerwało się gwizdanie, rozpłakał się gorzko. Stał bezradny, zmęczony, głodny, puszcza przed nim, puszcza za nim Coraz ciemniej się robi jakieś wielkie ptaki przelatują cichym skrzydłem tam za krzakiem ktoś wzdycha Suche liście chrzęszczą coś idzie! Wawrzuś dech wstrzymuje, przytulił się do grubego buka, ani drgnie. Coś idzie, idzie, sapi111, przeszło bokiem, cisza.
O rety pewnikiem była dzika świnia, bo chrumcało. O znowu cosi! Matko Boska, nie daj mnie!
Wdrapał się na gruby konar pochyło zwisający, siadł na nim okrakiem i patrzy. Niby to ciemno w puszczy, ale pełnia księżyca, to bodaj gdzieniegdzie mdłe światełko między liście zagląda.
Wawrzuś drgnął.
Śmigne wyżej, bo sie boje o Jezu, znowu idzie! Jak tez to mrucy, mrucy
Między krze i konary przeciska się wielki brunatny niedźwiedź; zły czegoś bardzo, bo co chwila przystawa112, pazurami ziemię drapie i głośno mruczy.
Może głodny a może to matka, cosi jej dzieci zezarło? Łaska boska, juz nic nie słychać. Oho, nie zlezę ja z tego drzewa, ani myślenia zostanę tu na noc.
Usadowił się wygodnie na dwóch gałęziach tuż przy sobie rosnących, plecami się o pień oparł, przymknął oczy i spokojny, że mu niedźwiedź nic nie zrobi, usnął prawie natychmiast.
Zbudziły go przeraźliwe jakieś niby szczekania.
W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, amen. Zmówił cały pacierz; wrzaski nie tylko nie ustawały, ale słychać je było coraz bliżej Z głębi puszczy wyszedł wilk z najeżonymi kudłami, usiadł na mchu pyskiem do księżyca i zaczął wyć
O przenajświętso Matko to wtedy wilcy byli? A ja myślał, że diabli!
Dziwny pielgrzym
U pszczół na obiedzie. Rozpacz Wawrzusia. Za głosem dzwonów. Kąpiel w lesie. Widziadło. Co Wawrzuś wypatrzył pod kościelnym oknem. Chwytaj! Łapaj! Oczy pielgrzyma.
Wawrzuś obudził się przeziębły i bardzo głodny. Pojrzał z wysokości na wszystkie strony cicho. Dziki, niedźwiedzie, wilki wróciły pewno do legowisk, dopiero w nocy rozpoczną na nowo swe polowania i wędrówki.
Z gałęzi na gałąź pomykając, zsuwając się po pniu, dotarł do najniższego konara i zeskoczył na ziemię. Patrzy znowu, nasłuchuje nic.
Juz tez ta dziś nie będę się kręcił w kółko jak głupi myślał, nauczony wczorajszym doświadczeniem ino113 se pójdę prosto i prosto, ani raz się nie zawrócę. Do jakiegoś przecie końca dolezę, ludzi może napotkam, to mnie do tatusia odprowadzą. Dy114 tatusia wszyscy znają. Ino teraz sukać trza jadła jakiego; skręca mnie cosi na wnątrzu115 jak wióry a mgli116
Zerwał parę listków kwaśnego ziółka, zwanego zajęczą kapustą, zeżuł i połknął.
Dobre to przegryźć po kluskach, jak się przykrzy darmo leżeć na paświsku; ale na głodno Trza iść, stanie mi jeść nie da.
I poszedł, gdzie oczy poniosą, nie zbaczając ani na prawo, ani na lewo, ciągle prosto, jak sobie to postanowił. Głód bardzo doskwierał, godziny mijały, a gdzie spojrzy, ino mchy, paprocie, jałowce, a górą stare grube pniska aż strach ogarnia, co to dalej będzie. Nogi takie ciężkie, spać się chce czy co takiego?
Choć do słonecka pójdę się ogrzać; jakasi polana drzew tam nie ma; połoze się na trawie, pośpie, może mi zelży.
Widok zielonej dolinki o kilkanaście kroków, słońcem oblanej, dodał mu otuchy. Podbiegł w tę stronę.
Raju cerwona trawa! Nie to jagody!
Rzucił się, drżący z głodu, na ziemię, jadł, jadł i odjeść117 się nie mógł.
Jaśka by tu puścić, ten ci przepada za poziomkami! Alezem się naładował setnie; jaze mi w ocach pojaśniało.
Wyjął z zanadrza drewnianą jaszczurkę, przypatrzył jej się z lubością, westchnął i pokiwał głową.
Widzis, głupia, wsyćko118 twoja wina; bez119 ciebie ja tak na pustyni pokutuję! Wylegas sie pięknie jak królowa, a ja mizeracek tyle pędy muse rypać. Pan Jezus jeden wie, kaj120 zajdę. No, idź spać, pora na mnie.
I wędrował dalej. Za wiele jednak ufał poziomkom; ani dwie godziny nie minęło, znowu głód. Żebyż choć nadzieja wyjścia z tego przeklętego lasu! Drzewa olbrzymie konarami u góry się plączą, w zielone sklepienie wiążą; chłód, mrok, nieba nie widać, słońca nie widać, ponura, głucha cisza Kukanie kukułki słabo dolatuje; widno wszystkie ptaki pouciekały z tej ciemni do słońca.
Cosi pachnie pociągnął głęboko nosem juści, miodem wonieje, woskiem barć121 tu gdzieś musi być bliziutko. Trza patrzeć, gdzie wypróchniałe drzewa. Podniósł głowę i śledził pilnie. Zeby ino nie za wysoko. Oho pscoły się uwijają mojeściewy ślicne, pokażcie mi drogę! Jest! Oj, skoda, ze mnie tatuś nie widzą, boby mnie pochwalili. Wszystko cłowiek ma na zawołanie: i kozik, i hubkę, i krzesiwko; a zawdy122 ino gadają, zem niemrawiec.