Usiadł na przyzbie, ozuł chodaki, schował do kieszeni kawał chleba, zatkał za pas siekierę, spod strzechy obórki dobył jakieś zawiniątko i ruszył do czółna.
Ale po drodze strzelił mu do głowy figiel. Złapał żabkę, wrócił do izby i wpakował ją do pudełka od herbaty.
Żuraw dopiero skoczy, jak mu bestia pryśnie do oczu pomyślał.
Teraz kolej na wodza. Pantera ruszył czółnem do koszów rybnych i każdy naładował jakimś cudacznym przedmiotem przywiezionym w zawiniątku: do jednego włożył koński czerep, do drugiego stary kalosz, do trzeciego wypchaną króliczą skórkę i chyłkiem czółno do przystani odprowadził.
W chacie już był ruch; rozmawiali, dym walił kominem, pachniała kawa.
Chwilę się Pantera zawahał. Wódz kazał kopać warzywnik, ale on tylko trochę w las poleci, kąty obejrzy, wyhula się, no i wróci z jakąś nowiną i zdobyczą. I pognał! Darł się przez najgęstsze łozy, prześlizgiwał się pod zwałami, taczał po kobiercach z zawilców, przedrzeźniał ptaki, gwizdał, śpiewał; spłoszył z legowiska sarnią rodzinę i chwilę ją gonił.
Ot, na kark skoczyć, za rogi uchwycić i gnać, gnać! szepnął wreszcie zziajany, bez tchu, patrząc, jak sadziły przez moczary. Legł pod brzozą, poczuł głód, pragnienie i rozkoszną senność.
Chleb miał, wody nie brakło, ale jako smakosz, brzozę zaciął, czarkę z kory zagiął i chleb sokiem popijał.
Leniwie się sączy. Poszedł w pąki! Ziewnął wreszcie, wyciągnął się i zadrzemał.
Zleciały się zaraz ciekawe sikory, obejrzały go i wróciły do roboty; parę zięb budujących gniazdo na tejże brzozie udawało chwilę, że tylko w przelocie tam się znalazły, ale uspokojone dalej kleciły kunsztowny domek; tuż niedaleko bekas zapadał, pobekując. Słońce wytoczyło się wyżej i zbudziło śpiocha. Spojrzał na niebo na cień drzew i zerwał się.
Dziesiąta godzina! Oni pewnie przy robocie. Nie pokażę się bez jakiejś zdobyczy. Ale co? Zaczął szukać. Zaraz dojrzał podwaliny ziębiej chałupy, ale to nie było nic osobliwego; po chwili myszkowania znalazł na kępie dwa jaja bekasa także pospoliltość! Wreszcie dopatrzył na dalekiej brzozie wśród błota żółty bukiet jemioły.
Aha, to dostanę! Wódz chciał w chałupie powiesić. Jazda!
Wody na bagnie było za mało na czółno, a o krok od lasu zaczynała się topiel.
Trawy i kępy tworzyły tylko cienką skorupę, która pod stopą się chybotała i rozdzierała. Trzeba się było czołgać.
Pantera naciął łozy, związał w pęki, wmocował pod pachami na piersi, w rękę wziął długi drąg, położył się i rozpoczął awanturniczą przeprawę.
Czołgał się, nogami i łokciami popychał, zapadał w szlam, kaleczył się o szuwary, darł bieliznę, wypluwał wodę i błoto i po trudach nieludzkich dobrnął.
Był zlany potem, ociekający wodą, czarny od szlamu i już prawie bez odzieży, ale zwycięzca. Zaraz się wdrapał na brzozę, siadł konno na gałęzi, dał się słońcu osuszyć, a wiatrowi ochłodzić i rozejrzał się.
Głupiec ze mnie! Trochę w prawo jest garb i grzebień z łozy. Wrócę jak szosą! Ale stąd widać i żurawie leże! Ot, krążą! Trzeba się będzie do nich dostać tego lata. To będzie wyprawa!
Wyrąbał jemiołę i zabrał się do odwrotu. Owa szosa była o tyle wygodna, że na garbie tylko dwa razy zapadł po szyję, a na grzebieniu z łozy zostawił resztki garderoby i prawie tylko w czarny szlam odziany, stanął na twardym gruncie.
Wtedy, widząc, że jest blisko południa, pognał do osady.
Po drodze usłyszał trąbkę i spotkał Łataną Skórę, dążącą na obiad, więc na nią skoczył i tak zajechał przed furtkę.
Jezu, Mario! Leśny upiór, nie człowiek! krzyknął Żuraw.
Jemioła dla naszego Patrona na pierwszy bukiet! Gwałtu, jak mi się jeść chce! Ucho ci, Żurawiu, odgryzę, jeżeli misy nie ma na stole.
Zaraz ci tu wyniosę wiaderko, brudasie! rzekł, śmiejąc się Rosomak.
Pantera zeskoczył z klaczy, fiknął parę kozłów i trochę na nogach, a przeważnie na rękach i głowie pognał do kąpieli.
Ciśnijcie mi, wodzu, tu, w krzaki, świeży garnitur. Rozumie się, że do obiadu należy się przebrać. Biały krawat, smoking, gardenia w butonierce! A jakże! Hatorę pod rączkę do stołu poprowadzę! Kąpał się, pluskał, szorował, przebierał, a wciąż myślał, czy Rosomak był u koszów. Zapytać było nijak, a po ich minach, gdy zasiedli do misy, nic nie mógł poznać.
Mówił każdy o swoich zdobyczach: Żuraw znalazł rzadki kwiat obuwik. Rosomak wypatrzył gniazdo krogulca; skopali parę zagonów na kartofle, mieli jutro sadzić warzywa.
Po obiedzie spoczęli godzinę i już we trzech poszli do roboty. Grzędy pod warzywo wykarczowali już od lat paru, więc ziemia była pulchna; piękny czarnoziem nad ruczajem, otoczony płotem przed łakomstwem Hatory.
Pantera kopał zajadle, założywszy sobie, że nadrobi ranną fugę. Słońce grzało, pot im wystąpił na koszule. Wreszcie miało się pod wieczór.
Nie zrewidujecie koszów, wodzu? spytał nareszcie Pantera.
Właśnie chciałem ci rzec, byś mnie wyręczył, bom się bardzo zmachał kopaniem.
A kiedy ja to jest mnie ja nie wiem, gdzieście zastawili wykręcał się.
Gdzież by? Tam, gdzie zwykle.
Kiedy bo może do jutra poczekać?
Nie, właśnie pora! Dogódź sobie! Lubisz bobrować!
Nie było sposobu odmówić. Skrzywiony Pantera poszedł do czółna. Niespodzianki swoje znalazł w koszach i z irytacją powyrzucał. Figiel był chybiony, tylko po dziś dzień Pantera się nie domyśla, czy chytry Rosomak był rano u koszów, czy nie. W każdym razie zgodnie ze swą nazwą nie dał się w pole wyprowadzić, i to zatruło dzień Panterze.
Wrócił bez humoru do przystani, rzucił do wiadra pęk nawleczonych na łozinę szczupaków, zdobycz rybną, i resztę dnia spędził, piorąc mozolnie swe zaszlamione szmaty.
Dzień czujnego Żurawia
W komorze, kędy sypiali we dwóch, okiennica była zamknięta i koncert ptasi budził Żurawia. Wpół drzemiąc, rozkoszował się muzyką, ale się nie zrywał, bo czekał na rubinowy sygnał.
Wschód słońca uderzał w okiennice i prześwietlał żywiczne sęki, jakby latarki czerwone. Wtedy Żuraw wstawał.
Szedł zaraz z wiadrami po wodę do krynicy i czytał po polanie.
Ślady znać było na srebrze rosy: okrągłe kopyta klaczy, podłużne racice Hatory, lekkie stopy Pantery. Od obórki wił się, jak tasiemka, ślad węża.
Kis wypijał mleko i szedł na łowy. Ale miał zwyczaj skręcać do zdroju i Żuraw go tam często spotykał. Wysoko wzniesiony nad wodą, przeglądał się, jak w zwierciadle, kołysząc się zalotnie.
Gdzie też próżność nie mieszka! filozofował Żuraw ubawion. I ten się sobą zachwyca. Dobrze, że tu Ewy nie ma!
Wracał z wodą, rozpalał ogień, sprzątał izbę i szedł do kąpieli. Gdy się wypucował i ubrał, zastawał zwykle w izbie całą kompanię przy śniadaniu.
Wtedy rozważano robotę dzienną.
Ja muszę ukosić szuwarów na ściółkę rzekł Pantera. Lada dzień będziemy mieli urodziny. Gadałem z Łataną Skórą: córki się spodziewa.
Będzie jej pewnie Sroka na imię.
Ja muszę być aż za Proszalną Brzozą, lizawki13 dla sarn zrobić rzekł Rosomak.
Może byś poszukał raków w jeziorku, Żurawiu?
Chyba po południu! Jeszcze ogródka nie doprowadziłem do porządku i mam kram z mlekiem.