Rodziewiczówna Maria - Lato leśnych ludzi стр 6.

Шрифт
Фон

Bobrował12 właśnie po zakątkach jeziora, w które się ruczaj rozlewał u wzgórzy piaszczystych na zachodzie, gdy nagle rozdarł powietrze drapieżnie wielogłosy okrzyk przeciągły.

Była w tym chrapliwość bojowych starodawnych surm i jakby wołanie i odzew strażniczej czujności.

 Hej czuj stróżuj! Hej czuj stróżuj! Wieczorne tuż zorze wieczorny tuż czas! Hej czuj stróżuj!

To z błot niedostępnych dawały wieczorny sygnał żurawie-wartowniki.

Rosomak spojrzał na słońce i posłuszny hejnałowi zwrócił łódź ku chacie.

Czuby drzew były już czerwonozłote, z ziemi wstawały srebrne mgły, ptactwo śpieszyło to z posiłkiem, to z ostatnim źdźbłem na gniazdo, bo czas nadchodził wieczornych pacierzy i spoczynku.

Spóźnię się! pomyślał Rosomak, bo śpieszyć się nie mógł, by nie płoszyć i trwożyć reszty mieszkańców.

A hejnał leciał po trzykroć, coraz przeciąglejszy, stanowczy.

 Wieczorne już zorze! Wieczorny już czas! Hej, czuj, czuj!

Zawrzało całe błoto rajkotem kum-żab, zielonogłowe kaczory poczęły pluskać na szersze wody i chrapliwie wabić; mgły zakołysały się do tańca, ruczaj się pomarszczył od żerujących ryb; górą na niebie białe obłoczki, jak róże, zakwitły, drozd śpiewak na szczycie olszyn począł wydzwaniać na pacierze. Wieczór był!

Gdy Rosomak przybił do chatnej polany, i tam panował ruch kończącego się dnia.

Żuraw z Kubą na głowie wracał z wiadrami od krynicy, Pantera w obórce rozprawiał się z Hatorą, klacz przed furtką dopominała się wieczornego obroku.

 Witajcie, wodzu! Nie mogliśmy się doczekać!

 Albo co?

 Bo mamy mnóstwo nowin. Na strychu zimowała sowa i dotąd mieszka: pełno mysich skórek. Kuśnierz niecnota!

 Pewnie też nie brak piór sikorzych. Trzeba ją będzie wyprosić.

 A w obórce jest ten sam wąż wodny; wyrósł z pół łokcia.

 W trzech skrzyniach przy chacie już osiedliły się bogatki, a w jednej krętogłów.

 Nasza dzika grusza biała jest jak panna młoda.

 Orzechów będzie mnóstwo. Leszczyna czerwona od kutasików!

 We wrzosach przy warzywniku cieciora siedzi na sześciu jajach.

 Tupcio już poszedł na swój chleb.

 Pszczoły żyją w barci; mocno chodzą.

Stanął Żuraw z wiadrami; z obórki wyszedł Pantera ze skopkiem mleka, przyszła do kompanii klacz i gwarzono na środku polany. Łatana Skóra powtarzała wciąż jedno: Obroku, obroku, obroku!

 Zapchajże jej gardło, Pantero! zaśmiał się Rosomak.

 Ale! Tej sztuki nikt nie dokaże. To nie brzuch, to otchłań! Chodźże, beczko bezdenna!

 Olaboga! woda mi kipi! dosłyszał Żuraw i kopnął się do chaty.

Rosomak wziął w ręce zaspanego Kubę i wsunął w rękaw u pułapu; zaskrzypiały wierzeje stajenki za klaczą, chwilę słychać było rąbanie szczap, brzęk statków w izbie. Powoli cichły odgłosy pracy i starunku; na niebie gasły zorze zachodu.

Ale oni się nie kwapili do izb i jadła.

Wokoło po wszystkich drzewach i krzakach, łozach i szuwarach, po wodach, ziemi i niebie rozpoczynał się ostatni akt dnia i wieczorne wszelkiego stworzenia pacierze.

U podsieni swego gniazda leśni ludzie usiedli na dębowej podwalinie, zapatrzyli się, zasłuchali, umilkli.

I z cicha Rosomak zaczął:

 Pochwalony bądź, Panie, coś te cuda uczynił. Pochwalony bądź i błogosławiony głosami, i sercami nas tu wszystkich, w boru żyjących. Dzięki Ci, Panie, za to niebo pogodne, za dzień słoneczny, za zieleń drzew, za ten wieczór, za życie! Święci się Imię Twoje w tej ptasiej pieśni i w naszej duszy, ku Tobie otwartej, jako te ptaki i kwiaty; i Królestwem Twym niech będzie ten zakątek, a wolę Twą uszanujemy, jako ją szanuje wszelkie stworzenie, uznając Twą mądrość, moc i miłość. I ufni jesteśmy, że jako mrówce i kwiatom, tak i nam pożywienie zgotuje słoneczny dzień jutrzejszy na Twe rozporządzenie. A winom naszym wybaczaj, Panie, bośmy przed Tobą głupi i mali, i przeto grzeszni!

A nie daj nam, Panie, złą myślą lub czynem zakłócić tego bezludzia, gdzie rządzi Twoje tylko przedwieczne prawo i ład, i zachowaj nas, Ojcze, jako robaczka w dłoni, bezpiecznie!

 Amen, amen, amen! świergotały ptaszki, szemrały brzozy, ćwierkały owady i stłumionym szeptem potwierdzili leśni ludzie. Cichło wszystko, pociemniały tajemniczo gąszcze, gasły barwy.

Ale znad drzew wystąpił sierp miesiąca i osrebrzył oblicze Chrystusowe na krzyżu, który od dołu w mgły wtulony, zda się, nad ziemią płynął jak zjawisko.

Ochłodzone rosą powietrze wionęło wonią miodu i balsamu, na brzózkę u krynicy zleciał słowik-lutnista, żabie kapele uderzyły w basetle; bez szelestu krążył nad polaną lelek, polując na ćmy Ukojona w ciszy wielkiego spoczynku zeszła na ziemię noc.

I tak skończył się pierwszy dzień bytu leśnych ludzi.

Dzień chyżej Pantery

Pantera sypiał w maluchnym alkierzyku za izbą, ale tej pierwszej nocy budził się co chwila, wyglądając ranka.

Zrazu z izby widział tylko rubinową lampkę przed obrazem, ale rychło otwór okienny począł się rozjaśniać nadchodzącym świtem, więc leżąc bezsennie, słuchał, kto się pierwszy obudzi.

Słyszał bełkotanie cietrzewi, żałosne pau, pau lelków, dalekie pobekiwanie kozłów, chichot sowy i rozełkane, namiętne trele słowicze pieśń nocy.

Wreszcie odróżnił inną śpiewkę.

 Ledwuchna zaczyna! szepnął.

Jakby na dany sygnał, słowik ścichł. Basetle-żaby podtrzymały dalej swój wtór, ale już z kryjówek ozwało się pojedyncze cirkanie: Czy już, czy już?

I nagle z błot uderzył ranny hejnał żurawich stróży.

 Hej świt luzuj luzuj. Bywaj na dzień! Pan idzie na świat! Hej czuj hej, świt!

Trysnął od razu cały tysięczny chór. Świt, świt! Pan jest! Życie, życie! Las witał dzień.

Pantera się zerwał i w bieliźnie, bosy, wyskoczył oknem.

Polana była wybrukowana opalami rosy; powietrze wilgotne, wonne, ciepłe, ptaki chędożyły pióra, przeciągały skrzydła, leciały do wody.

Pantera też rozprężył ramiona, otarł twarz wilgotną gałęzią brzozy i pobiegł do ruczaju, do kąpieli.

Gdy wyszedł z wody, wytarzał się w trawie, pobiegał po łące i czerwony jak rak wrócił do chaty.

Z gniazda swego u pułapu wysadził pyszczek Kuba, ale tylko ziewnął i schował się na powrót.

 Maczałbym szubę na takiej rosie! Dobre to dla gołych zamruczał lekceważąco.

Pantera się ubrał, wziął skopek do doju i poświstując, poszedł do swych obowiązków. Wypuścił klacz i zbudził Hatorę.

Stalowoszary wąż wodny ogrzewał się u jej boku i ledwie się nieco usunął, gdy krowa wstała.

 Kis, Kis! Chcesz mleka? przemówił doń Pantera. Chciał zapewne, bo czekał, asystując.

Hatora, oddawszy swym opiekunom daninę, poszła za klaczą. Pantera ulał nieco mleka w skorupę garnka.

 Masz, Kis, Kis! I marsz po żaby! rzekł do węża. Postawił mleko w sieni do dyspozycji Żurawia, zajrzał przez szczelinę do komory, ale było tam ciemno i cicho.

 Ot, śpiochy! Z tego mieściska przywożą tylko złe obyczaje. Wstyd przed całym lasem. Ale dla mnie to w deseń!

Usiadł na przyzbie, ozuł chodaki, schował do kieszeni kawał chleba, zatkał za pas siekierę, spod strzechy obórki dobył jakieś zawiniątko i ruszył do czółna.

Ваша оценка очень важна

0
Шрифт
Фон

Помогите Вашим друзьям узнать о библиотеке

Скачать книгу

Если нет возможности читать онлайн, скачайте книгу файлом для электронной книжки и читайте офлайн.

fb2.zip txt txt.zip rtf.zip a4.pdf a6.pdf mobi.prc epub ios.epub fb3

Популярные книги автора