Karl Gjellerup - Młyn na wzgórzu стр 17.

Шрифт
Фон

Liza osiągnęła wszystko, co zamierzała. Gdy więc teraz Hanna zgarnęła posiekany już szpinak i zapytała, czy mogłaby jeszcze w czymś dopomóc, Liza odpowiedziała, że bardzo panience dziękuje i że teraz sama już da sobie radę, zresztą nie chciałaby zatrzymywać panienki dłużej z dala od towarzystwa, gdzie zapewne odczuwają jej nieobecność. Miała szaloną ochotę dodać: Młynarz odczuwa na pewno nieobecność panienki. Ale zapanowała nad sobą; nie należy niepotrzebnie szczerzyć zębów jak głupi pies, lecz w rozstrzygającej chwili mocno wbić pazury prawda, Pilatusie?

III

Kiedy Hanna weszła do świetlicy, towarzystwo było podzielone na grupy. Młynarz był nieobecny w izbie. Rozmawiał on w ogrodzie przed domem z leśniczym, nauczycielem i jedną z chłopek, wszyscy wyszli na dwór oprócz pani Andersen, którą proboszcz pocieszał w małym narożnym pokoju, gdzie umarła jej córka. Wszystkie ślady choroby zostały już usunięte, tylko komoda, stolik i parę krzeseł stało w tej izbie, zazwyczaj nieużywanej. Drzwi stały otworem do świetlicy, gdzie chłopi rozsiedli się przy stole. Całą przestrzeń wypełniały błękitne kłęby tytoniowego dymu, który wijąc się krętymi warstwami, to podążał ku otwartym drzwiom do ogrodu, to płynął z powrotem.

Nad wszystkim ciążył jakby wewnętrzny kontrast: było to towarzyskie zebranie, a więc jako takie powinno by być ożywione i wesołe; z drugiej strony powodem zebrania były śmierć i pogrzeb, więc należało trwać w smutnym i uroczystym nastroju. Mieszkańcy wsi umieją zazwyczaj doskonale rozwiązać to przeciwieństwo na korzyść wesołości; tutaj jednak w postawie gospodarza przejawiało się jakieś przygnębienie i niepokój, co utrudniało przejście do normalnego w takich okolicznościach nastroju. Najbardziej cierpiał wskutek tego rozstroju brat zmarłej, dziedzic Henryk alias Smok. Był to jasnowłosy mężczyzna, trzydziestoletni, z czerwonymi, pełnymi policzkami, z bródką, skłaniający się ku otyłości. On sam bynajmniej nie patrzył na uroczystość z najczarniejszej strony. W ostatnim czasie widywał swoją siostrę zaledwie dwa razy na kwartał, a chociaż teraz w ogóle już nie miał doznawać tego szczęścia, to nie uważał tego wcale za wystarczający powód, aby zwiesić głowę.

W dodatku kawa i ciasto, portwein i cygaro bardzo mu smakowały, a ożywiała go także miła nadzieja wieczerzy, wzbudzona słowami o doskonałej pieczeni cielęcej, które padły z ust przechodzącej mimo matki. Zresztą podzielał w znacznej mierze zdanie, jakie przede wszystkim wyznawała grupa o bardzo przyziemnych poglądach, a mianowicie: skoro się już oddało śmierci to, co się jej należało, trzeba także życiu oddać jego należność. A takie zapatrywanie potęgowała jeszcze świadomość kontrastu, że człowiek żyje, jest zdrów i sam nie daje jeszcze na razie okazji do pogrzebowej stypy. Ale jednocześnie nie zapominał także, że jest jednym z dotkniętych żałobą. Wynikały stąd dosyć nagłe zmiany w jego sposobie zachowania się. Właśnie w tej chwili wypił jeszcze jeden kieliszek portweinu i z zadowoleniem mlasnął wilgotnymi, szeroko śmiejącymi się wargami. Gdy jednak Hanna weszła do pokoju, skrzywił lewy, zwrócony do niej kąt ust, zmarszczył czoło, a pełne błogości ahm, które drżało już na wargach jako pochwała doskonałego napoju, zmieniło się w ciężkie westchnienie człowieka pozostającego w głębokiej żałobie.

I jak gdyby nie wystarczało, że jeden z tych pozostałych zwrócił już na siebie uwagę, zabrzmiał jednocześnie z bocznego pokoju płaczliwy głos, który niebawem doszedł do najwyższego napięcia skargi.

Zaledwie pani Andersen, która w kuchni tak zdrowo przejawiała praktyczne myśli, znalazła się przy boku proboszcza, doznała drgawek twarzy i poczuła szybko wzbierającą wilgoć w oczach i w nosie, co spowodowało gwałtowną potrzebę użycia batystowej chusteczki. Te refleksy uczuciowe wywołało wspomnienie rozczulającej chwili, kiedy proboszcz zwrócił uwagę uczestników pogrzebu na matkę pozostałą w głębokiej żałobie.

Kiedy teraz dobry proboszcz, powodując się szlachetnym zamiarem pocieszenia jej paroma serdecznymi słowy, zawiódł ją do bocznej izby, miejsce to przypomniało jej liczne godziny przepędzone przy łożu chorej i wzbudziło żałość w sercu. A chociaż izba zmieniła wygląd, to jednak widok z okien pozostał ten sam: przez jedno okno widać było wąski ogródek przed domem z grządką obramioną muszlami, pozbawioną świetności, bo kwiaty padły wczoraj ofiarą nożyc, aby przyozdobić grób; widać było przycięty żywopłot cierniowy, prześwietlający u podstawy, a dalej pola tu i ówdzie podzielone niskimi szeregami topoli przed drugim oknem roztaczał się sad z konarzystymi gałęziami i omszonymi pniami. Jak często przez długie godziny spoglądała na ten obraz! I zaczęła głośno płakać częściowo pod wpływem istotnego wzruszenia, częściowo dlatego, że wedle jej mniemania tak wypadało.

Pastor Schmidt, okrągławy mężczyzna z grubymi wargami świadczącymi wybitnie o miłowaniu dobrych rzeczy, z krótkim, szerokim nosem i z siwiejącymi, kędzierzawymi włosami, wypowiadał niejedno słowo pocieszenia. Kiedy to nic nie pomagało, a raczej przeciwnie, wskutek rozczulającego oddziaływania potęgowało jeszcze głośne wybuchy łez i jęków, przemówił do niej nieco surowiej mocą swego urzędu. Nie jest to słuszne, nie jest po chrześcijańsku, aby w ten sposób oddawać się rozpaczy nad otwartym grobem ukochanych zmarłych! Czyż nie śpiewamy tak pięknie: Zachowujmy miarę w płaczu i żałobie?! Czyż nie powinniśmy raczej zazdrościć tym, którzy odeszli już ze świata, ponieważ zasnęli w Panu i radują się teraz Jego szczęśliwością? Dzięki takiemu poglądowi i on sam przebolał utratę nieboszczki żony, a teraz modli się codziennie, by rychło mógł się z nią znowu połączyć. Dlatego też pierwsi chrześcijanie święcili nie dzień urodzin, kiedy człowiek wchodzi na tę dolinę łez, ale przeciwnie dzień zgonu jako chwilę prawdziwych narodzin duszy. Nawet wśród starożytnych pogan niektóre narody hołdowały takiemu przeczuciu przyszłego życia i odnaleziono w ich dziejach ten piękny obyczaj.

 Ach tak, ach tak, to prawda proboszcz mówi zupełnie sprawiedliwie westchnęła dziedziczka tutaj przez całe życie trzeba znosić same tylko trudy i udręczenia Bogu wiadomo!

Przeszli z powrotem do świetlicy.

Tam przy stole hojnie zastawionym trunkami Smok opowiadał szeroko swemu sąsiadowi o ostatniej wycieczce do Kopenhagi. Bowiem ten północno-falsterski magnat ku wielkiemu niezadowoleniu swej pani matki przyzwyczaił się przynajmniej raz na kwartał, a zazwyczaj i częściej, przedsiębrać podróż w celach handlowych do stolicy i rezydencji. Spotykał się tam zawsze z dwoma przyjaciółmi: byłym handlarzem zboża, pędzącym już od dawna spokojny żywot rentiera, oraz z handlarzem koni jeszcze uprawiającym ten zawód (od którego jednak nie kupiłby nigdy konia). W ich towarzystwie przepędzał trzy dni i trzy noce, grając na kręgielni życia, jak się metaforycznie wyrażał.

Dobrze dobrał sobie słuchacza; był to starszy już chłopina, który nigdy nie wyjeżdżał z rodzinnej wyspy i nie bywał w żadnej kręgielni tego czy innego rodzaju, ale o którym opowiadano, że posiada ładny grosz złożony w kasie oszczędności w Nykjöbing. Z szerokich barów jakby bezpośrednio, z pominięciem szyi wyrastała czworokątna głowa o gładko wygolonej, szarej twarzy, zamiast oczu widniały dwie szczeliny, zamiast nosa para dziurek, zamiast ust wygięta szpara, łącząca nieomal jedno ucho z drugim. Twarz ta sprawiała wrażenie glinianego dzbana z nader uproszczonymi, naturalistycznymi rysunkami. W ten dzban wlewał Smok smakowity, mocno przyprawiony napój swego opowiadania o rozmaitych rodzajach uciechy, jakie (aż do wszystkich dziewięciu) przeżywał na wspomnianej kręgielni. Podczas tej operacji szczeliny zmieniały się w kreski, szpara ust coraz skuteczniej usiłowała zlać się w jedno z uszami, raz po raz słychać było dziwny dźwięk, jak gdyby dzban pękał z naprężenia.

Ваша оценка очень важна

0
Шрифт
Фон

Помогите Вашим друзьям узнать о библиотеке

Скачать книгу

Если нет возможности читать онлайн, скачайте книгу файлом для электронной книжки и читайте офлайн.

fb2.zip txt txt.zip rtf.zip a4.pdf a6.pdf mobi.prc epub ios.epub fb3