Jeżeli zajdzie potrzeba okazania księgi sądowi dorzucił, nie zmieniając tonu sam mu ją przedstawię. Nie chcę słowo to wymówił ze szczególnym naciskiem nie chcę powierzać jej w cudze ręce.
A! wrzasnął Cyrano, podchodząc do niego tak bardzo zatem szacujesz tę relikwię, mości Joelu?
Tak, bardzo ją szacuję.
Doprawdy?
Najpierw jako relikwię.
Następnie?
Jako zakład.
Pojmuję cię, łotrze! Nie chcesz dostarczyć potrzebnego dowodu inaczej jak za gotówkę.
Ten dowód, jasny panie, podnosi cenę mojej osoby. Straciłbym ją, gdybym się go pozbył.
Mniejsza o to! Gdy będzie trzeba, sąd potrafi otworzyć ci ręce.
Na tę pogróżkę Manuel, który nie mieszał się dotąd do sporu, przystąpił do Cygana i rzekł:
Cóż to, Ben Joelu, nie masz do mnie zaufania? Zdaje mi się, żem ci nie dał do tego powodu?
Nie mam zaufania do losu odrzekł ostrożnie awanturnik.
Cyrano ujął Manuela pod ramię i skierował się do wyjścia.
Chodź ze mną rzekł. Zaprowadzę cię do swego mieszkania, będziemy tam mogli swobodniej rozmawiać, a dzisiejszego jeszcze wieczora, jutro najpóźniej, poznasz brata i odzyskasz należne ci imię i stanowisko. Do rychłego zobaczenia się, Ben Joelu.
Do usług pańskich, panie szlachcicu. Bez urazy, Manuelu.
W chwili, gdy młody wicehrabia de Lembrat i Cyrano opuszczali Dom Cyklopa, po ustach Ben Joela przemknął uśmiech milczący, który jednak zaraz zniknął, ustępując miejsca kurczowemu wąskich warg skrzywieniu.
Temu drapieżnemu ostrowidzowi, pełnemu nienawiści i krwiożerczych instynktów, ale zarazem niesłychanie ostrożnemu, mignęło w oddaleniu niewyraźne widmo przyszłości
Lekkie kroki Zilli w korytarzu wyrwały go z posępnych marzeń.
Bywaj, dziewczyno! wykrzyknął. Wielka nowina!
Co takiego? spytała Zilla, zrzucając z ramion czarny płaszczyk.
To, kochaneczko, że nie wiedząc o tym, hodowaliśmy u siebie przez lat piętnaście wielkiego pana.
Wróżka pobladła, a jej oczy, wielkie i jak noc głębokie, zabłysły.
Wielkiego pana? powtórzyła, domyślając się prawdy, a jednak pragnąc, ażeby okazała się złudzeniem.
Tak, tak, bardzo wielkiego. Rozejrzyj się, kogo tu brakuje?
Manuela.
Tak. Manuela, a raczej tu opryszek zgiął się wpół, składając niski pokłon komuś nieobecnemu jaśnie wielmożnego wicehrabiego Ludwika de Lembrat, pana na Fougerolles.
Gdzie dowód?! krzyknęła groźnie Zilla.
Złożyłem go, komu należało.
Ty!
Wykrzyknikowi temu towarzyszyło spojrzenie piorunujące.
Ben Joel nic sobie nie robił z wykrzyknika i ze spojrzenia.
Chcesz wiedzieć, panienko, jak się rzecz odbyła? Posłuchaj.
W kilku słowach opowiedział Zilli, co zaszło pomiędzy nim a tamtymi dwoma.
Dziewczyna wysłuchała opowiadania w głębokim, prawie martwym milczeniu. Nie wyrzekła też ani słowa przez resztę dnia, którą spędziła, siedząc nieruchomo na jednym miejscu, z głową ściśniętą rękami, pogrążona w ponurej zadumie.
Ben Joel, powróciwszy wieczorem do domu znalazł ją w tej samej pozycji, w jakiej zostawił, wychodząc.
Śpisz, Zillo? zapytał.
Nie podnosząc na chwilę bladego czoła, odrzekła:
Nie.
Nic nie jadłaś od rana. Chodź na wieczerzę.
Dziękuję.
Nie głodnaś?
Nie.
Jak chcesz.
Ben Joel zabrał się do jedzenia. Po pewnym czasie zapytał:
Słuchaj no, Zilla, co tobie?
Nic.
Nieprawda! Coś ci dolega. Czy to nieobecność Manuela pozbawiła cię apetytu? Więc ty go naprawdę kochasz, skryta dziewczyno?
Co ci do tego?
Nie wiadomo. Wiesz, że ja tylko twoje szczęście mam na celu.
Wstała i sztywna, wyprostowana, postąpiła ku bratu.
Czemuś pozwolił mu odejść? spytała głucho, obrzucając go błyskawicami czarnych oczu.
Alboż nie jest wolny?
Dlaczegóż podsunął mu tę myśl ambitną?
Dziecinną jesteś! Ja mu nic nie mówiłem.
Czy to prawda, że jest szlachcicem?
Trudno o tym wątpić zaśmiał się szyderczo. Moje dowody stwierdzają to w zupełności.
Niech będą przeklęte!
I dlaczegóż to, siostruniu?
Dlatego wykrzyknęła Zilla, pokonana nareszcie przez ból serdeczny że kocham Manuela i że on teraz dla mnie stracony!
A, przyznajesz się zatem?
Tak podjęła z nowym wybuchem przeklinam szczęście, które go wynosi wysoko, bo mnie strąca ono w przepaść. Zanim upłynie tydzień Manuel może już nawet imion naszych zapomni.
O, bądź spokojna, nie zapomni.
Zilla nie pojęła właściwego znaczenia tych słów.
A gdyby ktoś rzekła tajemniczo, pochylając się do brata, zdziwiona i jakby ośmielona tonem jego ostatniej odpowiedzi gdyby ktoś usunął dowód przywracający Manuelowi nazwisko de Lembrat, jakbyś wówczas postąpił, Ben Joelu?
Opryszek mrugnął oczyma znacząco.
Nie głupiaś, panienko uśmiechnął się. Jednak pozwól, że ci dam jedną dobrą radę.
Jaką?
Trzymaj język za zębami i czekaj.
IX
Wieczorem tegoż samego dnia liczne i świetne towarzystwo napełniało salony margrabiego de Faventines.
Gilberta, odsuwająca się jak najdalej od światła, słuchała z miną roztargnioną czułych słówek Rolanda; margrabina w gronie kilku starych arystokratów i dwóch czy trzech dam, które były pięknymi i młodymi za czasów nieboszczyka Ludwika Trzynastego, gawędziły swobodnie; pan domu wreszcie, siedząc przy stole pomiędzy dwoma gośćmi o twarzach nadzwyczaj poważnych, wysłuchiwał cierpliwie uwag jakiejś sztywnej, czarno ubranej osobistości, zajmującej miejsce na wprost niego.
Osobistością tą, godną oddzielnej wzmianki, był imćpan Jan de Lamothe, starosta paryski. Jegomość ten z wyschłą, żółtą twarzą, o rysach wydłużonych, z małymi oczkami, które żarzyły się jak para węgli pod pozbawionymi rzęs powiekami, o wąskich, chytrze uśmiechniętych ustach, o czole pobrużdżonym przez zmarszczki, ujawniające bardziej zaciętość niż wysiłek umysłowy, nic nie miał w całej postaci takiego, co by na jego korzyść przemawiało.
Nie był to zresztą człowiek zły. Zajmując się pilnie naukami ścisłymi, bywał szorstki, a częstokroć i niesprawiedliwy we wszystkim, co się do studiów uczonych odnosiło, nie przenosił jednak tej zgryźliwości i gwałtowności do spraw dotyczących urzędu.
Imćpan Jan de Lamothe miał ton mowy kaznodziejski, gesta23 szerokie i uroczyste, i jeśli nie zawsze bronił spraw słusznych jak o tym zaraz się przekonamy bronił ich przynajmniej z dobrą wolą i przeświadczeniem o trafności swych sądów.
Na stole, przy którym siedział starosta z trzema towarzyszami, rozpostarty był wielki arkusz papieru. Na tym papierze Jan de Lamothe nakreślił figury astronomiczne i z palcem wspartym na swym dziele, z okiem rozpłomienionym, ciągnął swój wykład, zdając się nie dostrzegać znużenia słuchaczów.
Tym razem wybrał on za cel krytycznych pocisków Cyrana de Bergerac, twórcę teorii, które według niego groziły wywróceniem całego porządku świata. Przedmiot ten, jak się zdaje, silnie zagrzewał jego wyobraźnię, gdyż w zapale rozprawiania nie spostrzegł się nawet, jak głos jego, przekroczywszy rejestr tonów średnich, dostał się między tony najwyższe i najpiskliwsze.