Domańska Antonina - Paziowie króla Zygmunta стр 8.

Шрифт
Фон

Wymknęli się tedy przez furtkę i zbiegli pędem po pochyłości góry nad Wisłę. Tam Jędruś, który miał w całym mieście przeróżne stosunki, skoczył do znajomego rybaka.

 Pożyczcie mi dwóch wędek, Szymonie. A śpieszcie się na miły Bóg!

 Toli są, paniczku; ledwiem co z Frankiem od wody powrócił.

 Rety ryby może macie?

 Juści mam, pełen koszyk.

 Co za nie?

 Ile ta paniczek dadzą, tyle wezmę.

 Dwa złote chcecie?

 Dorzućcie ta parę groszy, bo ładnie mi się ułowiły.

 Na, macie; dawajcie chyżo88. A niech was Bóg broni jedno słówko pisnąć komukolwiek, żeście je nam sprzedali! Złamanego szeląga nie dałbym wam już nigdy zarobić!

 Co bym miał gadać, pojem se ano i spać legnę, bo od rana w gębie nic nie miałem.

 Pamiętajcież!

Zbiegli chłopcy trzydzieści kroków nad sam brzeg rzeki, wypłukali kosz skrzętnie, przesypali doń ryby, kobiałkę Szymona wrzucili do jego łodzi, a sami zasiedli do pracy i zapuścili wędki.

 Panie ochmistrzu tędy, tędy, prosto nad rzekę szeptał bakałarz przeczucie mi mówi, że ich tu gdzieś znajdziemy. Pewnikiem polecieli wykąpać się, bo to i ręce, i twarze muszą mieć uwalane jak nieboskie stworzenia.

 Pst widzisz ich waszmość?

 Toli siedzą z wędkami, jak niewiniątka

 Ha! Tuście mi, niewstydniki! Ciężki sąd i kara was nie minie!

 Ach, najdroższy panie bakałarzu! Wżdy nigdy nie jesteście srogim dla nas!

 Miłościwy panie ochmistrzu! My się jutro wszystkiego wyuczymy expedite89

 Tak nas coś kusiło dzisiaj na rybki

 No, no, bardzo proszę, przez krotofil90 nie pomnażajcie swojej winy!

 Niechże nas Bóg broni przed takowym pomnażaniem! Wżdy błagamy o przebaczenie po stokroć, żeśmy lekcję łaciny opuścili, ale na cześć naszą przyrzekamy powetować to jutro w dwójnasób.

 Milczeć! Hhhrrrum o pieska donny Papacody chodzi, niecnoty jedne!

 A to łotr bezecny oburzył się Krystek kogóż znowu pokąsał?

 Dość już wykrętów nie na gadanie do was przyszedłem; marsz na górę! Król jegomość wie o wszystkim i będzie was sądził.

 Co? Za parę werbów91?

 Za jedną lekcję? Sam król?

 Milczeć! Marsz na górę, powiadam.

 Ale idziemy, idziemy, ino kosz z rybami trza zabrać.

 Z jakimi rybami?

 A o tyle ślicznych karpi, karasi, nawet dwie szczuki

 Od samego obiadu człek siedzi, pełen kosz nałowiliśmy.

 Wżdy ich nie wrzucimy na powrót do wody burknął zuchwale Boner.

 Wasza miłość pozwoli odnieść to do marszałkowskiej kuchni.

 Chcieliśmy się Serczykowej podchlebić; pięknieśmy wyszli!

 Za taką błahostkę do samego króla!

 Gdyby wasza miłość nie był tak zagniewanym, przysiągłbym, że sobie ino dworuje92.

 Niechże pan ochmistrz ulituje się ten ostatni raz, każe nam wlepić po dziesięć batów na kobiercu, pocałujemy go w rękę i sza!

 Jak Boga kocham, nijakiej uciechy biedny paź zażyć nie może!

Malcy paplali bez wytchnienia, jak najęci, a biedny Strasz i mistrz Ambroży stali zmieszani, zupełnie zbici z tropu i poglądali na siebie, ruszając ramionami.

 Alibi westchnął ochmistrz.

 Alibi westchnął bakałarz.

 Słyszałeś, co mówili? w samo ucho syknął Jędruś Krystkowi.

 No, to jakże czegóż czekamy? Idziemy na tę górę czy nie? domagał się Czema z odwagą męczennika wiedzionego na tortury.

 Idźcie precz na złamanie karku! Niech was moje oczy nie widzą!

 Bóg zapłać waszej miłości; trzymajże i ty kosz, bo ciężki.

 Chodźmy rzekł Strasz trzeba królowi jegomości zdać sprawę.

 Właściwie rzekłszy, to chyba nie między paziami szukać trzeba winowajcy zauważył Ambroży.

 I mnie się tak zdaje. Chwała Bogu.

W zamkowym ogrodzie tymczasem niewesoło się bawiono: królowa, rozdrażniona do najwyższego stopnia, mówiła niby do swych towarzyszek, lecz co drugie zdanie wtrącała jakiś przytyk do męża, tonem szorstkim, zjadliwym. Robiła to jednak o tyle zręcznie, że można było nie rozumieć tych przykrych słówek i król Zygmunt, nie chcąc doprowadzać do poważniejszego nieporozumienia, starał się nie słuchać i nie słyszeć tej niebezpiecznej rozmowy.

Signora Papacoda pobiegła z ukochanym zwierzątkiem do swej komnaty, by za pomocą wody, mydła i ścierek przywrócić Kupidynkowi jego pierwotną urodę. Poczciwy Stańczyk coraz to nowymi konceptami silił się zabawić króla, ale w powietrzu ciągle jeszcze wisiała burza.

I paziów rola łatwą nie była: jeśli nie oni osobiście, to kilku z ich grona obraziło ulubioną damę dworu, a obrazę odczuła gniewnie królowa. Stali więc wyprostowani w szeregu, nie śmiejąc po cichu nawet rozmawiać z sobą.

Wtem wielkie zdziwienie odmalowało się na ich twarzach, najpierwsi spostrzegli coś niebywałego i niespodziewanego: oto na ścieżce, wiodącej od strony podwórza, ukazał się Dymitr Montwiłł nie wołany, nie będący w służbie, w szarym codziennym ubraniu. Kołpaczek93 barankowy miał w rękach i szedł z jakimś wahaniem, to przyśpieszając kroku, to stając, to wlokąc się noga za nogą W końcu przemogła silna wola nad obawą; biegnąc prawie, doszedł do króla i upadł przed nim na kolana.

 Raczcie, najmiłościwszy panie zaczął, jąkając się raczcie rozkazać, bym został ukarany, bo to ja zawiniłem.

 Ty? Wszak ochmistrz

 Jam to uczynił; przyznaję się waszej królewskiej mości.

 Dwadzieścia pięć korbaczów94! krzyknęła, nie hamując swej złości, Bona.

 Dlaczegożeś to zrobił? Powiedz szczerze.

Montwiłł milczał.

A Stańczyk, wsparty na poręczy ławy królewskiej, rzucał badawcze i przenikliwe spojrzenie w twarz klęczącego chłopaka.

 Wiedziałżeś, że to koń miłościwej pani, gdyś mu obcinał ogon? spytał.

 Jak możecie posądzać mnie nawet o podobne bezeceństwo! krzyknął paź z oburzeniem. Obciąłem ogon, to prawda, ale mniemałem, że to wierzchowiec panny de Opulo; te siwki takie do siebie podobne.

 Wstań i pójdź bliżej rzekł król łagodnie.

Położył rękę na ramieniu Dymitra i spytał:

 Dlaczego kłamiesz?

 Ja praw

 Kłamiesz. Przyznajesz się do winy, a wcale nie wiesz, o co chodzi. Konie wszystkie zdrowe, żadnemu ogona nie brakuje. Przecz95 skłamałeś?

Chłopak milczał.

 A to Litwin uparty! szepnął król do Stańczyka. Jeżeli powiesz prawdę, choćbyś i winien był, nie spotka cię kara. Nie chcesz, to cię każę natychmiast odesłać rodzicowi.

 O panie najmiłościwszy najlepszy tak już powiem. Jego miłość pan ochmistrz, jego miłość pan bakałarz przyszli do naszej izby, a zbudziwszy mnie nagle ze snu, rozpytywali, a trapili, a wyciągnąć ze mnie duszę chcieli, aż mnie z tego wszystkiego w głowie zakręciło się. Dopiero, kiedy się zabrali z komnaty, jasność mnie ogarnęła chyba gdzie niektóry z paziów co przeskrobawszy. Także ja rzekę do siebie: I nic nie zrobisz dla dobrych kolegów, Montwiłł? Choćbyś i bicie dostał, nu to i co? Lepiej tobie wytrzymać, coś twardy i zęby ściśniesz, niż Boże broń na słabszego by padło. Tak ja i przyszedł przyznać się najmiłościwszemu panu jedno bieda, że nie wiedział do czego.

Ваша оценка очень важна

0
Шрифт
Фон

Помогите Вашим друзьям узнать о библиотеке

Скачать книгу

Если нет возможности читать онлайн, скачайте книгу файлом для электронной книжки и читайте офлайн.

fb2.zip txt txt.zip rtf.zip a4.pdf a6.pdf mobi.prc epub ios.epub fb3

Похожие книги

БЛАТНОЙ
18.4К 188

Популярные книги автора