V
Niegdyś nam północ miecz podała w dłonie,
 A potem chytra bezsilnych odbiegła21.
 Widziałem walkę widziałem to błonie,
 Gdzie siła naszych rycerzy poległa.
 Ja byłem dzieckiem i patrzałem z chaty
 Powietrze chmura proporców krajała,
 W tureckich szykach lśnił księżyc bogaty,
 Nad nim dym srebrny wyrzucały działa,
 Stamtąd huk leciał, stamtąd ziemia grzmiała
 I grad pocisków wyrzucały spiże;
 A stąd, zachodnim złocone promieniem,
 W ten dym ognisty szły błękitne krzyże
 Z upornym, z głuchym rozpaczy milczeniem.
 Potem je dymy spiżowe pożarły,
 Mignęły w ogniu złote i pobladły.
 Przed nocą wszystkie szeregi wymarły
 I wszystkie krzyże w szeregach upadły.
VI
Tak się zwycięstwa przeważyły szale
 Lambra tureckie ominęły gromy,
 Wdarł się na skałę całą noc na skale,
 Patrzał na groby, na groby bez końca!
 I tak nazajutrz jeszcze nieruchomy
 Błyszczał w promieniach wschodzącego słońca
 A stamtąd poszedł błąkać się po świecie.
 Lecz nie samotny znalazł się ktoś drugi,
 Co przy nim giermka podjął się usługi;
 Kto to był taki? może odgadniecie.
Po długich latach z krainy wygnania
 Ujrzał, jak Grecy z wiatrem na wyścigi
 Nieśli po górach hasło zmartwychwstania;
 Pieśń grzmiała w dzwonach była to pieśń Rygi22.
 Ale niedługo Grek o szczęściu marzy,
 Kolejno w siołach milkła pieśń i dzwony,
 Gdzieniegdzie snuł się Kleft23 lecz zakrwawiony,
 I z krwią miał rozpacz przysechłą do twarzy.
 Płacz, narzekanie wstrząsa Greków chaty,
 Echami skał się rozpłakały łona.
 Jutro wołają na maszcie fregaty
 Haniebną śmiercią młody Ryga skona.
VII
Na dzikich brzegach skalistej Ipsary
 Wznosi się klasztor wysoko nad morze;
 Krzyż jego pierwszy wita ranne zorze,
 Ostatnie słońcem złocą się filary.
 Koło klasztoru bez czoła kolumny
 Stoją jak palmy pozbawione liści.
 Tam mnich pracuje koło własnej trumny,
 Tam od tureckiej uciekł nienawiści
 Ów dzwon, co dzisiaj ogłasza pacierze,
 Nieraz do broni powoła Majnotę;
 Nieraz od Turków okrążone wieże
 Czoła dział srebrnym uwieńczają dymem,
 Z tych okien błyszczą spiżu paszcze złote
 I mnich pokorny staje się olbrzymem.
 Nieraz rozpaczy naglony potrzebą
 Rozwala miną poświęcone ściany;
 Rzekłbyś, że mnich ten chce zdobywać niebo
 Skał odłamami jak dawne Tytany.
Na niższych skałach cmentarz muzułmanów,
 Czarowny, cichy, pełny drzew i kwiatów,
 I dłutowanych w marmurze turbanów,
 Jak odłam z rajskich oderwany światów
 I przesadzony na skalne urwiska.
 Tam byłem wczora Słońce zachodziło
 Za marmurowe skryty grobowiska,
 Widziałem dwoje ludzi nad mogiłą;
 Widziałem Klefta i Greczynkę młodą.
 Ona do Peri podobna urodą,
 Jak była piękną, wyraz nie okryśli24!
 Gdy długo, długo patrzałem w jej lica,
 Kiedy się potem obudziłem z myśli,
 Tak byłem tęskny rozmarzony smutny,
 Jak gdybym długo patrzał w twarz księżyca.
 Snadź, że jej życie był to czas pokutny
 Za całą przeszłość szczęścia pogrzebaną;
 Miała na twarzy smutek lecz nie żałość,
 Barwę koralu łzą nie opłukaną;
 Rumieniec tonął w bezpromienną białość,
 I w białych szatach stała między drzewa,
 Wpół przeświecona blaskami zachodu,
 Podobna srebrnej fontannie ogrodu,
 Z której wiatr mgliste warkocze odwiewa.
Kleft, znać z ubioru, był kiedyś rycerzem
 I wierne rysom członków nosił szaty,
 Piersi jedwabnym zamknięte pancerzem,
 Co się od słońca w różne barwy łamie,
 Wypukło w złote wyszywany kwiaty;
 I miał kapotę rzuconą na ramię,
 Białą jak śniegi i pas złotolity,
 Nogę złoconym wiązaną rzemieniem,
 Małą misiurkę25, której aksamity
 Pod kruczych włosów tonęły pierścieniem,
 Na niej w misternie ułożonej zwici26
 Węzeł w złociste rozpadał się nici.
Choć stłumionymi przemawiali słowy,
 Mogłem dosłyszeć ułamków rozmowy.
VIII
Lambro! ty w słowach dajesz mi obłudę,
 Nie odpowiadasz szczerze, gdy zapytam.
 Na twoim czole z przerażeniem czytam
 Ostatni stopień wszystkich nieszczęść nudę.
 Blask twego oka nie odbłyska z duszy.
 Serce jak brylant, chociaż się rozkruszy,
 W każdym odłamie iskra się zawiesza,
 A każda czystym lśni tęczy promieniem;
 Lecz na twym czole jakiś szatan miesza
 Rozpacz ze śmiechem, śmiech blady z cierpieniem
 Ty jesteś z ludzi, których serce żywi
 Łzami lub gorzką trucizną laurową.
 O! bo też prawda, że my nieszczęśliwi,
 I czasem czuję, że pociechy słowo
 Ma dźwięk szyderczy i na serce spada.
 Gdy myślą wracam w przeszłości krainy,
 Widzę, jak przy nas stojąc rozpacz blada
 Czekała szczęściem niepełnej godziny,
 Aby się poznać z nami i być z nami
 Czekała długo przyszła, choć nieskora;
 Ze wspólnych myśli jednego wieczora
 Myśmy się w stronę rozbiegli myślami.
 I dziś mi nie chcesz odkryć serca głębi,
 Milczysz? 
 Dziś nie chcę zabijać słowami,
 Bo każde słowo do serca utonie
 I tak jak sztylet dreszczem je oziębi;
 A potem długim rozpamiętywaniem
 Jak żar piekielny rozpali się w łonie,
 I potem, potem cała przyszłość twoja
 Stanie się długim i ciężkim konaniem.
 O! patrzaj na mnie ta złocista zbroja
 Dzikiego Klefta nigdy nie stroiła,
 Zmieniłem szaty tyś serce zmieniła.
 Winnaś wyczytać na pobladłym czole
 Myśli ukryte i obecne bole,
 I wszystkie zbrodnie a żądasz wyrazów!
 Tak jak wędrowiec wśród grobowych głazów
 Nie umiesz czytać napisów cmentarza?
 Więc poznaj Lambra, jak ludzie poznali
 Jam dzisiaj królem błękitnawej fali,
 Mszczę się Dziś czarna bandera korsarza
 Rzuca cień śmierci, gdzie dosięgną działa:
 I zapomniałem zetrzeć z mego czoła
 Cieniu, co dzisiaj rzuciła nań rano;
 Otarłem tylko szablę krwią skalaną.
 Kłócę27 niebaczny spokojność anioła
 Na pół przeklęty, na pół zapomniany,
 Rozpalam ogień miłosnej pochodni
 I wiążę serce dwoma talizmany,
 Wielkością nieszczęść i wielkością zbrodni.
 Mój obraz kształty przybierze olbrzymie
 W głębi twej duszy jak anioł upadły,
 We krwi skalany w dział omglony dymie,
 W blasku brylantów i złota wybladły.
 O! bo ja miałem wielką niegdyś duszę!
 Lecz gdy ją znudził smutek jednobrzmienny,
 Idę wśród ludzi jak przez las jesienny,
 Kędy pod stopą zżółkłe liście kruszę,
 I gardzę liściem, co ścieżki pozłaca
 Barwą uwiędłą lecz szum ich zasmuca!
 Wolę, niech moją łodzią fala rzuca,
 Niechaj mi wzgardą za wzgardę odpłaca.
 Morze to wielka mogiła stworzenia,
 Dumającemu na niej myśli płyną.
 Nieraz na fali umieram z pragnienia
 Jak obciążony Tantalową winą,
 I mogę niebo przeklinać i morze.
 Usłałem sobie rozwahane łoże,
 Co mi piastunki daje kołysanie;
 Bo spać nie mogłem na ziemi a teraz
 Często mię zorza śpiącego zastanie
 I nie obudzi skrawym światłem nieraz
 Działo mi dając ranne powitanie
 Zbudzić nie może często sen przedłużę,
 Aby w tym życiu żyć jak najmniej nie snem.
 Dziś nieszczęściami są mi niebios burze,
 Lina zerwana ujęciem niewczesnem28;
 Mam jeszcze czucie bo dziś mię rozczula,
 I łzy mam w oku, gdy rozryje kula
 Maszt, z którym długie przebiegałem drogi,
 Wycięty z rosłej Epiru29 topoli,
 Co mi rodzinne wspominał rozłogi30;
 Lecz gdy mrą majtki, wtenczas po niewoli
 Na moich ustach błyszczy uśmiech dziki,
 Jak gdybym szydził, że niezręczni byli
 Śmierci uniknąć a ci ludzie żyli
 Ze mną przez długie lata trosk, cierpienia,
 Jak krwi tygrysy druhy niewolniki
 Ostatnia miłość, miłość przywyknienia,
 Skamieniałego serca nie poruszy
 Ze złotem stawię człowieka na szale,
 A potem złoto rzucam w morskie fale,
 Jakby w tym była jaka wielkość duszy.