Mimo że nikt w jej chorobę nie wierzył, było to jednak w całej pełni prawdą. Randi nie była zdrowa i nigdy już nie odzyskała zdrowia. Skutkiem tego dała życie chorowitemu dziecięciu.
Rodzice kochali je, oczywiście, bardzo, goręcej może nawet, niż gdyby było zdrowe. Oboje uważali, że choroba dziecka jest w pewnej mierze ich winą. Nie zajmowali się nikim i niczym poza swym maleństwem. Nie chodzili nawet do kościoła, bojąc się ludzi. Przez dwa lata pozostawił im Bóg tę pociechę, a potem pozbawił ich i tego.
Pierwszą myślą, która im wpadła do głowy po tym ciosie było to, że zapewne nadmiernie kochali swe dziecko i dlatego je właśnie stracili. Gdy niedługo potem przyszło na świat drugie, obawiali się otoczyć je swą miłością. Nie opiekowali się nim tak jak pierwszym dzieckiem. A dziecko, zrazu słabowite, stawało się coraz zdrowsze i było o wiele weselsze od poprzedniego. Nie mogli się oprzeć urokowi tego maleństwa. Nowa, czysta radość zrodziła się w duszy małżonków. Siedząc przy kołysce dziecka, zapominali o wszystkim, co zaszło. Kiedy miało dwa lata, Bóg zabrał je także do siebie.
Są na świecie ludzie, których troska czepia się ze szczególnym uporem. A trapi ona właśnie tych, którzy zdaniem bliźnich powinni być najszczęśliwsi. Endrid i Randi byli jak gdyby powołani do dawania świadectwa prawdziwej wierze i rezygnacji. Już dawniej odznaczali się nabożnością, zaś teraz oddali się wyłącznie opiece boskiej. Życie w Tingvoldzie płynęło cicho od dawna, teraz zapanowała tam cisza tak uroczysta, jak w kościele przed ukazaniem się kapłana. Pracowano tam niezmiennym trybem, a w godzinach odpoczynku modlono się i myślano o zmarłych. Tej monotonii nie przerwał fakt, że Randi niebawem powiła znowu dziecko. Dwaj poprzedni chłopcy zabrali ze sobą całą miłość rodziców, trzecie dziecko było i z tego powodu mniej pożądane, że było córeczką. Zresztą rodzice nie wiedzieli, jak długo pożyje. Ale zdrowie matki i pogoda, jaką się cieszyła przez całe niemal ostatnie dwa lata aż do śmierci drugiego chłopca, wyszły trzeciemu dziecku na dobre.