– Anarchistą – stwierdził głucho pan Verloc.
– Bzdury! – ciągnął pan Władimir, nie podnosząc głosu. – Nawet stary Wurmt był zaskoczony pana wyglądem. Nie oszukałby pan idioty. Nawiasem mówiąc, oni wszyscy to banda idiotów, ale pański wygląd jest po prostu niemożliwy. A więc pana stosunki z nami zaczęły się od kradzieży tych rysunków francuskich armat. I dał się pan nakryć. To musiało być bardzo nieprzyjemne dla naszego rządu. Nie wygląda mi pan na sprytnego.
Pan Verloc starał się usprawiedliwić zachrypłym głosem:
– Jak miałem już sposobność zaznaczyć, zadurzyłem się najfatalniej w niegodnej…
Pan Władimir podniósł białą, pulchną rękę.
– Ach, tak. Tamto nieszczęsne uczucie… z czasów pana młodości. Wzięła pańskie pieniądze, a potem sprzedała pana policji… co?
Bolesna zmiana w wyrazie twarzy pana Verloca i nagłe obwiśnięcie całej jego postaci świadczyły, że ten godny pożałowania fakt zaszedł istotnie. Pan Władimir objął w kostce swą nogę założoną na kolano. Skarpetka była jedwabna, granatowa.
– W tym wypadku sprytu pan nie wykazał. Może pan jest zanadto wrażliwy na płeć piękną?
Pan Verloc dał do zrozumienia gardłowym, głuchym szeptem, że nie jest już młody.
– Hm! Ta wada z wiekiem nie ustępuje – zauważył pan Władimir ze złowrogą poufałością. – Ale nie! Za tłusty pan na to. Nigdy by pan tak nie wyglądał, gdyby pan był choć trochę wrażliwy na kobiety. Powiem panu, w czym rzecz: pan jest wałkoń. Jak dawno wyciąga pan od nas pieniądze?
– Od jedenastu lat – zabrzmiała odpowiedź po chwili posępnego wahania. – Powierzono mi w Londynie kilka zleceń, gdy jego ekscelencja baron Stott-Wartenheim był jeszcze ambasadorem w Paryżu. Potem na skutek wskazówek jego ekscelencji osiedliłem się w Londynie. Jestem Anglikiem.
– Pan jest Anglikiem! Co też pan mówi! Naprawdę?
– Urodziłem się poddanym brytyjskim – rzekł niezwruszenie pan Verloc. – Ale ojciec mój był Francuzem i stąd…
– Dość tych wyjaśnień – przerwał tamten. – Więc pan mógł według prawa zostać marszałkiem Francji lub posłem do angielskiego parlamentu… a wówczas byłby pan istotnie oddał naszej ambasadzie pewne usługi.
Ten wybryk fantazji przywołał coś na kształt słabego uśmiechu na twarz VerIoca. Pan Władimir zachował niewzruszoną powagę.
– Ale, jak powiedziałem, wałkoń z pana; nie wyzyskuje pan nasuwających się sposobności. Za barona Stott-Wartenheima wielu półgłówków pracowało w tej ambasadzie. Z ich winy ludzie tacy jak pan wyrobili sobie fałszywe pojęcie o tym, czym jest fundusz tajnego wywiadu. Obowiązek każe mi tę pomyłkę sprostować: muszę panu wyjaśnić, czym tajny wywiad nie jest. Otóż nie jest instytucją filantropijną. Wezwałem pana umyślnie, aby to panu powiedzieć.
Pan Władimir zauważył wymuszone zdumienie na twarzy Verloca i uśmiechnął się szyderczo.
– Widzę, że pan mnie świetnie rozumie. Zdaje się, że pan jest wystarczająco inteligentny na swój fach. Czego nam teraz potrzeba, to czynów… czynów.
Powtarzając ostatnie słowo, pan Władimir położył biały palec wskazujący na brzegu biurka. Najlżejszy ślad chrypki znikł z głosu Verloca. Jego gruby kark nabiegł purpurą nad aksamitnym kołnierzem palta. Wargi mu zadrżały i otworzyły się szeroko.
– Jeśli pan tylko zechce przejrzeć moje sprawozdanie – zahuczał swym tubalnym, dźwięcznym basem od krasomówczych występów – przekona się pan, że ostrzegałem ambasadę jeszcze przed trzema miesiącami, gdy wielki książę Romuald miał przyjechać do Paryża; telegrafowano stąd o mych ostrzeżeniach do policji francuskiej i…
– Ciszej! – wybuchnął pan Władimir, krzywiąc się i marszcząc. – Francuska policja nic sobie nie robiła z pana ostrzeżeń. Niech pan tak nie ryczy. O cóż panu chodzi do diabła?
Pan Verloc przeprosił tonem wyniosłej pokory za to, że tak się zapomniał. Oświadczył, iż jego głos, słynny od szeregu lat z mów na zebraniach pod wolnym niebem i na wiecach robotniczych w wielkich salach, przyczynił się niemało do ustalenia jego reputacji jako solidnego, zaufanego towarzysza. Głos wchodził więc w skład jego użyteczności. Budził zaufanie do jego zasad. „Przywódcy wysuwali mnie zawsze na mówcę w krytycznej chwili” – oświadczył Verloc z nieukrywanym zadowoleniem. Dodał, że potrafi przekrzyczeć każdy hałas, i nagle to zademonstrował.
– Proszę, niech pan mi pozwoli – rzekł.
Ze spuszczoną głową, nie podnosząc oczu, przeszedł przez pokój szybkim, ciężkim krokiem, zmierzając ku drzwiom balkonowym, i uchylił je jakby pod wpływem nieodpartego impulsu. Pan Władimir porwał się zdumiony z głębi fotela i spojrzał przez ramię Verloca; w dole, za dziedzińcem ambasady, dobry jeszcze kawał za otwartą bramą, widać było szerokie plecy policjanta, który stał bezczynnie i śledził wspaniały wózek z jakimś dzieckiem, przejeżdżający pompatycznie przez skwer.
– Policja! – rzekł Verloc bez najmniejszego wysiłku, jak gdyby szeptał; pan Władimir zaś wybuchnął śmiechem, zobaczywszy, że policjant odwrócił się na pięcie niby żgnięty z tyłu. Verloc zamknął spokojnie okno i wrócił na środek pokoju.
– Dzięki temu głosowi – rzekł, zniżywszy ton do konwersacyjnego, chrypliwego brzmienia – wierzono mi z reguły. A przy tym wiedziałem, co mówić!
Pan Władimir, poprawiając krawat, śledził Verloca w lustrze nad kominkiem.
– Nie wątpię, że pan wyuczył się na pamięć socjalistyczno-rewolucyjnego żargonu – rzekł pogardliwie. – Vox et…23 Pewno nie studiował pan nigdy łaciny, co?
– Nie – burknął pan Verloc. – Chyba tego się pan po mnie nie spodziewał. Jestem jednym z miliona. Któż zna łacinę? Zaledwie kilkuset durniów, którzy nie potrafią dbać o własną skórę.
Jeszcze przez jakieś pół minuty pan Władimir obserwował w lustrze mięsisty profil i wielką tuszę człowieka, który stał za nim. Jednocześnie zaś widział także własną twarz, okrągłą, wygoloną, różową w okolicy podbródka, o wąskich, wrażliwych ustach stworzonych do wypowiadania subtelnych dowcipów, dzięki którym stał się ulubieńcem najwyższych sfer. Wreszcie zawrócił na pięcie i ruszył przez pokój z taką stanowczością, iż nawet końce jego niebanalnego staroświeckiego krawata zdawały się jeżyć od niewysłowionych gróźb. Ruchy miał tak szybkie i dzikie, że pan Verloc, który spojrzał na niego z ukosa, zadrżał w duchu.
– Oho! Pan sobie pozwala na bezczelność – zaczął pan Władimir zdumiewająco gardłowym tonem, nie tylko nie angielskim, ale wręcz nie europejskim, co przestraszyło nawet Verloca, doświadczonego bywalca międzynarodowych zaułków. – Pan się ośmiela… Więc przemówię panu do słuchu. Nic tu z pana głosu nie przyjdzie. Nie potrzeba nam pana głosu. Potrzeba nam faktów – przerażających faktów… do jasnej cholery – dodał z opanowaną dzikością, mówiąc Verlocowi prosto w twarz.
– Nie zastraszy mnie pan swym barbarzyńskim obejściem – bronił się ochrypłym głosem pan Verloc, patrząc w dywan. W odpowiedzi na to jego interlokutor, uśmiechając się kpiąco znad zjeżonego fontazia24, przeszedł na język francuski.
– Pan się podaje za agent provocateur25. Zajęciem odpowiednim dla agent provocateur jest prowokacja. O ile wiem z informacji, które mamy o panu, przez trzy ostatnie lata nie zrobił pan nic, żeby zarobić na swój chleb.
– Nic nie zrobiłem! – wykrzyknął Verloc, nie poruszając się wcale i nie podnosząc oczu, choć jego głos drgał szczerym uczuciem. – Kilka razy zapobiegałem temu, co mogło było się stać.
– Jest w tym kraju przysłowie, które mówi, że lepiej zapobiec chorobie, niż ją leczyć – przerwał pan Władimir, rzucając się na fotel. – W gruncie rzeczy to absurd. Tutaj wiecznie czemuś zapobiegają. Ale to przysłowie jest charakterystyczne. W Anglii nie lubią energicznych środków. Niech no pan nie będzie zanadto angielski. A w tym konkretnym wypadku niech pan nie będzie głupi. Zło już tu przeniknęło. My nie chcemy zapobiegać – my chcemy leczyć.