Zapolska Gabriela - Kobieta bez skazy стр 14.

Шрифт
Фон

Odrzucam wzgardliwie blade, pastelowe, kolorowe batysty i jedwabie.

– To… nie dla mnie! – mówię, wydymając wzgardliwie usta.

Widzę w lustrze, iż na dźwięk mego głosu – on tam, wybierający kołnierzyki, drgnął i odwrócił się.

Ja – nic.

Pochylam się nad śniegiem koszul, pod które bardzo chytrze podłożono jutrzenną, różową bibułkę. Jakby przebijało od snu rozgrzane ciało kobiece. Ściągam szybko rękawiczkę. Obnażona moja poza łokieć ręka przebiega puchy i śniegi koronek. Widzę (ciągle w lustrze), iż czynię prześliczną sylwetkę noir et blanc – tak wdzięcznie wygiętą w mych czarnych, cieniuchnych szatach na tle tej nieskalanej bieli. Umyślnie rozrzucam czarujące i leciuchne piękności, aż nagle – chwytam czarną, jedwabną koszulę, pociętą całą ażurem koronek, i rzucam ją niedbale pomiędzy wybrane białe batysty.

– To wezmę także – mówię troszkę przyciszonym, jakby zdławionym głosem.

Subjekt, który mi usługuje, jest prześlicznym blondynem, o jakimś rozmarzającym uśmiechu. Tak wyglądała twarz Rolli Mussetowskiego.

– No – co począć? – Tak wyglądała! Ale dziś subjekt dla mnie nie istnieje. Cała myśl moja i siła skoncentrowała się tam, na tej postaci, czerniejącej w ukośnym promieniu słońca, który się przedziera do wnętrza sklepu przez zastawioną wystawę okienną. W tem odbiciu lustrzanem nabiera on wrażenia złudy jakiejś i lękam się, czy nie jest on czasem wytworem mej wyobraźni. Czegoś cieszę się, że mi padł na ręce. Wyobrażam sobie, iż ta walka teraz to już będzie zupełnie serjo i doda życiu memu interesu, bez którego egzystencja samotnej kobiety jest niemożliwa. Czuję, że mam w sobie potężny bodziec, który mnie uzbroi w cudowne siły i doda wężowej przebiegłości.

– To będzie – zemsta.

Tak – i do walki z tym wrogiem muszę użyć broni, która go dosięgnąć może. Odrzucam precz wszelką romansowość, a czas jakiś popadam w zmysłowość huryski, pragnącej za wszelką cenę zdobyć chustkę sułtana.

I ja pragnę zdobyć od sułtana nie „chustkę”, bo tę – Boże drogi! – uważam jako malum necessarium, ale… obrączkę ślubną.

– Tak – przyznaję się otwarcie.

I dlatego roztrząsam z takim szykiem i powolną, senną gracją te stosy batystów i koronek…

Wszystkie ścieżki są dozwolone, skoro prowadzą do Rzymu.

I widzę – co?

Oto mój, a raczej twój Halski zachowuje się jakoś biernie i obojętnie.

Poznał mnie, ale popatrzył na tę koronkową grę i… powrócił do swych kołnierzyków.

Poznałam, iż byłam na fausse route.

Przestałam igrać z koronkami, odwracam się i mówię:

– Tiens! To pan!… Nie widziałam.

A on na to:

– Przypuszczam!

– Dlaczego?

– Bo nie byłaby robiła pani takiego etalażu ze swych tajemnic.

Widzę, iż w kącikach jego ust gra ciągle ten sarkastyczny, niepochwytny uśmieszek. Nie wiem znów, czy prawdę mówi, czy szydzi…

– Nie rozumiem pana – bełkocę i co najgorsza, że tracę swoją pewność.

– Rozumie mnie pani doskonale! – mówi z zupełnym spokojem i odchodzi do kasy, aby zapłacić za swoje kołnierzyki.

Przy kasie siedzi ładna, świeża, zmysłowej urody dziewczyna. Widzę, że Halski uśmiecha się do niej, jak do swej dobrej znajomej, ślicznym uśmiechem swych czarujących, trochę za czerwonych i nazbyt „ponętnych” ust. Jestem podniecona i czuję, że mam głupią minę z memi batystami. Mussetowski subjekt zachwala dalej combinaisons, nawlekane sentymentalnie błękitną wstążeczką.

– To bardzo wzięte i praktyczne – mówi – właśnie pani mecenasowa Ottowa wzięła po trzy takie dla siebie i dla córki… Na wyjazd doskonałe.

Głos jego brzmi płaczliwie i monotonnie.

Ja patrzę na to, co się dzieje przy kasie.

– Czy pani dobrodziejka weźmie taką combinaisons?

– Wezmę! – odpowiadam z rozpaczą.

– Ile par pani dobrodziejka każe odłożyć?

Pani dobrodziejka, gdyby mogła, udusiłaby tego Rollę od combinaisonów.

– Dwie!

– Z błękitną, czy różową wstążką?

– Tak!

– ?…

– Z błękitną.

– I tę czarną koszulę?

Na co mi to wszystko, skoro on zapłacił już i pożegnał z wdziękiem kasjerkę, która aż się mieni od tej króciuchnej rozmowy. Potem – jakby sobie mnie przypomniał, zdaleka składa mi ukłon w ten swój specjalny sposób, ogarniający mnie całą. Tak, od stóp do głowy. Dreszcz mnie przeszywa. Chciałabym mu rzucić w twarz, że jest podły i że go nienawidzę.

Ale on ujął klamkę – i już go niema.

A ja pozostałam z kilkoma koszulami, nadzwyczaj drogiemi, z dwoma combinaisons o błękitnych wstążkach to jest z wydatkiem kilkudziesięciu guldenów…

To też, gdy subjekt płaczliwym głosem zapytuje mnie:

– I ta czarna, jedwabna koszula?…

Wyrywam mu ją z ręki i rzucam, aż pada poza kontuar.

– Nie potrzeba. Nie chcę.

Z rezygnacją twór Mussetowski pochyla się po ten czarny łachman, „przy którym ciało wydaje się bielsze”. Ja tymczasem idę do kasy płacić za moją przegranę. Widzę stanowczo, iż kasjerka ma jeszcze na twarzy, w uśmiechu, w oczach, odblask tego zmysłowego wdzięku, jaki cechuje Halskiego. Znajduję ją wstrętną i bezwstydną. Mówię do niej jak do psa. Ona, pogrążona w swej ekstazie, nie zwraca na to uwagi. Wychodzę ze sklepu formalnie rozwścieklona. Wskakuję do dorożki, bo czuję, że jestem brzydka i boję się, aby nie spotkać jego. Taszczę ze sobą swoje batysty, które poszarpałabym chętnie w kawałki.

I oto było moje spotkanie z tym nikczemnikiem!

Czuję, że on mnie nigdy ani odczuć, ani zrozumieć nie potrafi.

TwojaRena.

List osiemnasty

Helu!

Uspokoiłam się.

Wiesz, kto mi dał doskonałą radę? Oto Janka, owa narzeczona Ottowicza. Ciekawa rzecz, jak ta dziewczyna jest experte w tych rzeczach. Możnaby przypuszczać, Bóg wie co, gdyby się nie wiedziało, że jest absolutnie bez skazy. Zapewne, że tu gra rolę przedziwna intuicja. Otóż zjawiła się u mnie wczoraj po południu, bardzo szykowna, bardzo angielska i zawsze doskonale ubrana. Miała w ręku cudowną złotą torebkę, wartości co najmniej sześciuset koron. Prezent Ottowicza! Otóż powiedziałam jej wszystko. Byłam w takim dniu, w którym musi się mieć powiernika, bo inaczejby się człowiek udusił. Wygadałam przed nią wszystko. Umie słuchać. Ładnie słucha i mądrze. Widocznie pochlebiała jej ta rola, jako że ja, starsza od niej i ta, która „przeszła już przez życie” – zwierzam się jej i zasięgam u niej rady. Ale nie pokazała tego po sobie. Miała ciągle tę minę wyższości, to jest istoty, której takt nie zbacza ani na chwilę z drogi obranej, a to co się nazywa folle du logis, jest zamatowane i zamknięte do osobnej komórki. Patrzyła na mnie swemi dużemi, imponującemi oczyma i robiła wrażenie żony Cezara, „która nie może być posądzana”.

– Cały błąd twój – wyrzekła powoli, ważąc każde słowo – jest to, żeś się zanadto pośpieszyła.

– Jakto?

– Naturalnie. Pośpieszyłaś się wtedy, gdy Halski jest nasycony, a właściwie przepojony kobietą. Zbłądziłaś, idąc ku niemu ze zmysłową podnietą. Należało właśnie uderzyć w strunę nie sentymentu, ale rozumnego ideału. Zamiast rozwiewać przed nim koronki i batysty, trzeba było zapytać go o jego odczyt w Warszawie, o powodzenie, o to, czy czuł, iż zawiązuje się pomiędzy nim i słuchaczami kontakt, czy był odczuty, zrozumiany. Należało leciuchno podniecić w nim strunę jego wielkości, a co do zmysłów, te pozostawić na boku.

Czułam, że ma rację.

Powiedziałam jej z uwielbieniem:

– Masz słuszność. Jesteś mądra. Skąd wiesz o tem wszystkiem?

Odpowiedziała mi skromnie:

– Zgaduję.

Poczem zapytała mnie:

– Chcesz się wydać za Halskiego po otrzymaniu rozwodu?

Byłam w wenie szczerości.

– Może! – odpowiedziałam.

Myślała chwilkę.

– Nie jest to bardzo błyszcząca partja! – wyrzekła nareszcie. – Ma tam jakiś kapitalik, jest tym profesorem – ale… jeżeli masz na niego gust…

– No, znów tak bardzo…

– W każdym razie zapamiętaj sobie jedno. W drobiazgach możesz się zapomnieć, to nie ma konsekwencji. Wszystko to może być podciągnięte pod miano flirtu i to wystarczy. Lecz co do punktu głównego i zasadniczego, nie ustępuj!… Niech ci się nie zdaje, że może tem właśnie zobowiążesz mężczyznę, że jego honor etc. Nigdy! To są złudzenia. Gdy spragniony podróżny się napije, odchodzi od źródła obojętnie, a czasem pluje w jego powierzchnię. Tak samo i z nami. Naprzykład ja i Ottowicz… Czy sądzisz, że szalałby za mną, gdybym nie była dlań tą twierdzą niezdobytą, broniącą się z całą godnością i dumą. Co innego, że pozwalam, aby nieprzyjaciel… wtargnął czasem na okopy. Ale to wszystko. Sama forteca jest niezdobyta.

Ваша оценка очень важна

0
Шрифт
Фон

Помогите Вашим друзьям узнать о библиотеке

Скачать книгу

Если нет возможности читать онлайн, скачайте книгу файлом для электронной книжки и читайте офлайн.

fb2.zip txt txt.zip rtf.zip a4.pdf a6.pdf mobi.prc epub ios.epub fb3

Популярные книги автора