Морган Райс - Morze Tarcz стр 10.

Шрифт
Фон

Steffen miał nadzieję, że może właśnie w ten sposób potoczą się sprawy. Może wreszcie jego rodzina będzie go podziwiać, może zyska wśród swych ludzi szacunek.

Steffen i jego królewska karawana zatrzymali się przed bramami tej niewielkiej osady. Steffen nakazał wszystkim zatrzymać się.

Odwrócił się przodem do swoich ludzi, do dziesiątek żołnierzy Straży Królewskiej, którzy czekali na jego rozkazy.

– Poczekacie tutaj na mnie, – krzyknął – poza murami miasta. Nie chcę, aby moi ludzie was zobaczyli. Chcę stawić im czoła w samotności.

– Tak jest, Panie Dowódco – odpowiedzieli.

Steffen zsiadł z konia, chcąc pieszo przebyć resztę drogi do miasta. Nie chciał, aby jego rodzina zobaczyła królewskiego konia, czy królewską świtę. Chciał zobaczyć jak zareagują na jego widok, kiedy zobaczą go takim jaki jest, bez obecnej pozycji czy rangi. Ściągnął nawet królewskie oznaczenia ze swojej nowej odzieży i pozostawił je w siodle.

Steffen wszedł przez główną bramę do małej, brzydkiej wioski, którą pamiętał. Miała zapach dzikich psów, kurcząt biegających wolno po ulicach, starych kobiet i przeganiających je dzieci. Szedł obok rzędów chatek, których kilka zrobionych było z kamienia, ale większość – ze słomy. Ulice były w bardzo złym stanie, pełne dziur i zwierzęcych zwłok.

Nic się nie zmieniło. Przez wszystkie te lata, zupełnie nic się nie zmieniło.

Steffen ostatecznie dotarł na koniec ulicy, skręcił w lewo, a kiedy ujrzał dom swego ojca, przewróciły się w nim wszystkie wnętrzności. Wyglądał tak, jak zawsze – mały drewniany domek z pochyłym dachem i krzywymi drzwiami. Z tyłu szopa, w której kazano spać Steffenowi. Widok ten sprawił, że natychmiast chciał ją zburzyć.

Steffen podszedł do frontowych drzwi, które były otwarte. Stanął w wejściu i zajrzał do środka.

Zaparło mu dech w piersiach. Była tu cała jego rodzina: ojciec, matka, wszystkie jego siostry i bracia. Wszyscy stłoczeni w tej malutkich chatce. W tej kwestii również nic się nie zmieniło. Zebrali się przy stole, jak zwykle, walcząc o ochłapy, śmiejąc się do siebie. Nigdy nie śmiali się ze Steffenem. Zawsze tylko z niego.

Wszyscy wyglądali starzej, ale poza tym, tak samo. Obserwował ich ze zdumieniem. Naprawdę pochodził właśnie stąd?

Matka Steffena zauważyła go jako pierwsza. Odwróciła się, a kiedy go ujrzała jęknęła i upuściła talerz, który rozbił się na podłodze.

Następnie odwrócił się ojciec i wszyscy pozostali. Gapili się, będąc w szoku, że znów go widzą. Byli wyraźnie niezadowoleni, jak podczas wizyty nieproszonego gościa.

– Więc… – powoli powiedział ojciec, zagniewany, obchodząc stół i zbliżając się do niego, ocierając serwetką tłuszcz z dłoni. Jego ruchy miały sprawiać wrażenie groźnych. – Koniec końców, powróciłeś.

Steffen pamiętał, że ojciec miał w zwyczaju skręcać tę serwetkę, namaczać ją, a potem go nią batożyć.

– Cóż to się stało? – dodał ojciec,  z ponurym uśmiechem na twarzy. – Nie powiodło się w wielkim mieście?

– Sądził, że jest na nas za dobry. A teraz przybiegł do domu jak pies z podkulonym ogonem! – krzyknął jeden z jego braci.

– Jak pies! – powtórzyła jedna z sióstr.

Steffen kipiał ze złości, oddychał ciężko – zmusił się jednak, aby trzymać język za zębami, aby nie zniżać się do ich poziomu. Ostatecznie byli to prowincjusze, którzy doznali uszczerbku, na skutek życia w małej wiosce. On natomiast widział świat, doświadczył innego życia i powinien zachować się lepiej.

Jego rodzina – czyli wszyscy, którzy znajdowali się w izbie – śmiała się z niego.

Jedyną osobą, która się nie śmiała i która patrzyła się na niego z szeroko otwartymi oczami, była jego matka. Pomyślał, że może ona jako jedyna się zmieniła. Pomyślał, że może ucieszyła się na jego widok.

Ta jednak pokiwała jedynie głową.

– Och Steffen, – powiedziała – nigdy nie powinieneś wracać. Nie jesteś częścią tej rodziny.

Jej słowa, wypowiedziane tak spokojnie, bez żadnej złośliwości, zabolały Steffena najbardziej.

– Nigdy nią nie był – powiedział jego ojciec. – Jest zwykłą kreaturą. Co tu robisz chłopcze? Przyjechałeś po więcej odpadków?

Steffen nie odpowiedział. Nie miał daru do przemówień, do dowcipnych, błyskotliwych odpowiedzi, a już na pewno nie w tak obciążających emocjonalnie chwilach jak ta. Był tak zdenerwowany, że ledwie potrafiłby sklecić słowo. Było tak wiele rzeczy, które chciał im wszystkim powiedzieć. Jednak słowa, które mogłyby to wyrazić, nie pojawiały się w gardle.

Stał tam więc jedynie, kipiący ze złości, w milczeniu.

– Zapomniałeś języka w gębie? – zadrwił jego ojciec. – W takim razie zejdź mi z oczu. Marnujesz mój czas. Mamy dziś wielki dzień i nie pozwolę, abyś go zepsuł.

Ojciec usunął Steffena z drogi i przeszedł obok niego. Wyszedł na zewnątrz, rozejrzał się w obu kierunkach. Cała rodzina czekała i obserwowała go. Ojciec wszedł z powrotem, chrząknął rozczarowany.

– Nie ma ich jeszcze? – matka zapytała z nadzieją.

Pokręcił głową.

– Nie mam pojęcia gdzie mogą być – odpowiedział ojciec.

Następnie odwrócił się do Steffena, wściekły, czerwony ze złości.

– Wyłaź stąd – warknął. – Czekamy na bardzo ważną osobę, a ty blokujesz wejście. Wszystko zepsujesz, tak jak zawsze wszystko potrafiłeś zepsuć. Cóż za wyczucie czasu, żeby pojawiać się właśnie w takim momencie. Dowódca Królowej, we własnej osobie, nadjedzie tu lada chwila, aby rozdać w wiosce jedzenie i zaopatrzenie. To jest nasz moment, chwila, w której będziemy mogli się do niego zwrócić. Spójrz na siebie – ojciec uśmiechnął się szyderczo. – Stoisz w drzwiach i blokujesz wejście. Jedno spojrzenie na ciebie i przejedzie obok naszego domu. Pomyśli, że to chata dziwadeł.

Jego bracia i siostry zaczęli pokładać się ze śmiechu.

– Chata dziwadeł! – powtórzył jeden z chłopaków.

Steffen stał tam, robiąc się cały czerwony. Odwzajemniał spojrzenie swojego ojca, który patrzył się na niego skrzywiony.

Steffen, zbyt zdenerwowany, by mu odpowiedzieć, powoli odwrócił się, pokiwał głową i wyszedł z chaty.

Poszedł na ulicę, a kiedy już się tam znalazł, skinął na swoich ludzi.

Nagle pojawiły się dziesiątki lśniących królewskich powozów, które wjechały do wsi.

– Nadjeżdżają! – krzyknął ojciec Steffena.

Cała jego rodzina wybiegła na zewnątrz, przebiegli obok Steffena i ustawili się w linii, gapiąc się na wozy pilnowane przez królewską straż.

Cała straż odwróciła się i spojrzała w stronę Steffena.

– Panie, – powiedział jeden z nich – czy mamy rozdać towary, czy powinniśmy jechać dalej?

Steffen stał podpierając się rękami na biodrach i wpatrywał się w swoją rodzinę.

Ci zaś, co do jednego, odwrócili się całkowicie zadziwieni tym, co usłyszeli. Odwracali się to w przód to w tył, gapiąc się to na Steffena to na królewskie straże. Byli zaskoczeni, jakby nie potrafili zrozumieć co się właśnie stało.

Steffen wolnym krokiem podszedł do swojego konia, wspiął się na niego i usiadł na czele gwardii w swoim srebrno-złotym siodle, a następnie spojrzał w dół na swoją rodzinę.

– Mój Panie? – wykrztusił jego ojciec. – To jakiś żart? Ty? Królewskim dowódcą?

Steffen siedział tylko i patrząc na swojego ojca pokiwał głową.

– Tak Ojcze –  odpowiedział. – Jestem królewskim dowódcą.

– To niemożliwe – powiedział ojciec. – To niemożliwe. W jaki sposób taka kreatura mogła zostać wybrana do gwardii Królowej?

Wtem, dwóch gwardzistów zsiadło z konia, dobyło swoich mieczy i ruszyło w stronę ojca Steffena. Trzymali końcówki swojej broni przy jego gardle, naciskając je na tyle mocno, że ten z przerażenia otworzył szeroko oczy.

– Kto obraża człowieka Królowej, obraża samą Królową – jeden z mężczyzn warknął w stronę ojca Steffena.

Ваша оценка очень важна

0
Шрифт
Фон

Помогите Вашим друзьям узнать о библиотеке

Скачать книгу

Если нет возможности читать онлайн, скачайте книгу файлом для электронной книжки и читайте офлайн.

fb2.zip txt txt.zip rtf.zip a4.pdf a6.pdf mobi.prc epub ios.epub fb3

Популярные книги автора