Tu stary Kasjan rozgniewał się i począł stukać kijem w podłogę; na twarz Oleńki biły ciemne rumieńce, a Józwa ozwał się:
– A to wojsko pana Kmicicowe, które w Upicie zostało, to lepsze? Jacy oficyjerowie, takie i wojsko! Panu Sołłohubowi bydło zrabowali jacyś ludzie, mówią, że pana Kmicica; chłopów mejszagolskich110, którzy smołę wieźli, na gościńcu pobili. Kto? Też oni. Pan Sołłohub pojechał do pana Hlebowicza po sprawiedliwość, a teraz znów w Upicie gwałt! Wszystko to przeciw Bogu! Spokojnie tu bywało jak nigdzie, a teraz choć rusznicę na noc nabijaj i strażuj – a czemu? Bo pan Kmicic z kompanią przyjechał!
– Ojcze Józwa! Nie mówcie tak! Nie mówcie! – zawołała Oleńka.
– A jak mam mówić? Jeśli pan Kmicic nie winien, to po co takich ludzi trzyma, po co z takimi żyje? Wielmożna panna mu powiedz, żeby on ich przepędził albo katu oddał, bo inaczej nie będzie spokoju. A słychana to rzecz strzelać do wizerunków i rozpustę jawnie płodzić? Toż cała okolica jeno o tym gada!
– Co ja mam czynić? – pytała Oleńka. – Może to i źli ludzie, ale on z nimi wojnę odprawiał. Zali wypędzi ich na moją prośbę?
– Jeśli nie wypędzi – mruknął z cicha Józwa – to sam taki!
Wtem w pannie poczęła się krew burzyć przeciw tym towarzyszom, zabijakom i kosterom111.
– Zresztą, niech tak będzie! Musi ich wypędzić! Niech wybiera mnie albo ich! Jeśli to prawda, co mówicie, a dziś jeszcze będę wiedziała, czy prawda, to im tego nie daruję, ani strzelania, ani rozpusty. Jam sama jedna i słaba sierota, ich kupa zbrojna, aleć się nie ulęknę…
– My ci pomożem! – rzekł Józwa.
– Dla Boga! – mówiła Oleńka unosząc się coraz bardziej – niech sobie czynią, co chcą, ale nie tu, w Lubiczu… Niech będą, jacy chcą, ich to rzecz, ich szyje odpowiedzą, ale niech pana Kmicica nie podmawiają… do rozpusty… Wstyd! Hańba!… Myślałam, że to żołnierze niezgrabni, a to, widzę, zdrajcy niegodni, którzy i siebie, i jego plamią. Tak jest! Źle im z oczu patrzyło, ale ja, głupia, nie poznałam się na tym. Dobrze! Dziękuję wam, ojcowie, żeście mi oczy na tych judaszów otworzyli… Wiem, co mi czynić przystoi.
– To! To! To! – rzekł stary Kasjan. – Cnota przez cię mówi, a my ci pomożem.
– Wy pana Kmicica nie winujcie, bo choćby co i przeciw stateczności uczynił, to młody jest, a oni go kuszą, oni podmawiają, oni zachęcają do rozpusty przykładem i hańbę na jego imię ściągają! Tak jest! Pókim żywa, nie będzie tego długo!
Gniew wzbierał coraz więcej w sercu Oleńki i zawziętość przeciw towarzyszom pana Kmicica wzrastała, jak wzrasta ból w ranie świeżo zadanej. Bo też zraniono w niej okrutnie i miłość własną kobiecą, i tę ufność, z jaką całe czyste uczucie oddała panu Andrzejowi. Wstyd jej było za niego i za siebie, a ów gniew i wstyd wewnętrzny szukał przede wszystkim winnych.
Szlachta zaś rada była, widząc swoją pułkownikównę tak groźną i do stanowczej wojny warchołów orszańskich wyzywającą.
Ona zaś mówiła dalej z roziskrzonym wzrokiem:
– Tak jest! Oni winni i muszą pójść precz, nie tylko z Lubicza, ale z całej okolicy.
– My też pana Kmicica nie winujem, serceż ty nasze – mówił stary Kasjan. – My wiemy, że to oni go kuszą. Nie ze złością my tu i jadem przeciw niemu przyjechali, jeno z żalem, że zbytników przy sobie trzyma. Toż i wiadomo, że młody, głupi. I pan starosta Hlebowicz za młodu był głupi, a teraz nami wszystkimi rządzi.
– A pies? – mówił wzruszonym głosem pacunelski łagodny staruszek. – Pójdziesz z młodym w pole, a on, durny, zamiast za zwierzem iść, to ci koło nóg, padło, swawoli i za poły cię ciąga.
Oleńka chciała coś mówić, ale nagle zalała się łzami.
– Nie płacz! – rzekł Józwa Butrym.
– Nie płacz, nie płacz!… – powtarzali dwaj starcy.
I tak ją pocieszali, ale nie mogli pocieszyć. Po ich odjeździe została troska, niepokój i jakby uraza i do nich, i do pana Andrzeja. Dumną pannę bolało coraz głębiej to, że trzeba było go bronić, usprawiedliwiać i tłumaczyć. A ta kompania! Drobne ręce panny zaciskały się na myśl o nich. W oczach jej stawały jakby na jawie twarze pana Kokosińskiego, Uhlika, Zenda, Kulwieca-Hippocentaura i innych – i dostrzegła w nich, czego pierwej nie widziała; że były to bezczelne twarze, na których błazeństwo, rozpusta i zbrodnia wycisnęły pospołu swe pieczęcie. Obce Oleńce uczucie nienawiści poczęło ją opanowywać jak parzący ogień.
Lecz w tej rozterce wzrastała zarazem z każdą chwilą uraza i do pana Kmicica.
– Wstyd! Sromota! – szeptała do się dziewczyna zbladłymi usty. – Co wieczora wracał ode mnie do dziewek czeladnych!…
I czuła się sama upokorzona. Nieznośne brzemię tamowało jej oddech w piersiach.
Mroczyło się na dworze. Panna Aleksandra chodziła po izbie pospiesznym krokiem i w duszy wrzało jej ciągle. Nie była to natura zdolna znosić prześladowania losu i nie bronić się im. Rycerska krew krążyła w tej dziewczynie. Chciałaby natychmiast rozpocząć walkę z tą zgrają złych duchów – natychmiast! Ale co jej pozostaje!… Nic! Jeno łzy i prośba, by pan Andrzej rozpędził na cztery wiatry tych hańbiących kompanionów. A jeśli tego uczynić nie zechce?…
– Jeśli nie zechce…
I nie śmiała jeszcze myśleć o tym.
Rozmyślania panienki przerwał pachołek, któren wniósł naręcz jałowcowych drewek do kominka i rzuciwszy je wedle trzonu, począł wygarniać węgle spod starego popiołu. Nagłe postanowienie przyszło do głowy Oleńce.
– Kostek! – rzekła – siędziesz mi zaraz na koń i pojedziesz do Lubicza. Jeśli pan już wrócił, proś, żeby tu przyjechał, a jeśli go nie masz, to niech włodarz, stary Znikis, siada z tobą i wraz do mnie przybywa – a żywo!
Chłopak rzucił szczypek smolnych na węgle, przysypał je pniakami suchego jałowcu i skoczył ku drzwiom.
Jasne płomienie poczęły huczeć i strzelać w kominie. Oleńce stało się zaraz nieco lżej na duszy.
„Może to Pan Bóg jeszcze odmieni! – pomyślała sobie. – A może to i nie tak źle było, jak opiekunowie mówili… Obaczym!”
I po chwili przeszła do czeladnej siedzieć odwiecznym obyczajem billewiczowskim ze służbą, prządek pilnować, pieśni pobożne śpiewać.
Po dwóch godzinach wszedł zmarznięty Kostek.
– Znikis jest w sieni! – rzekł. – Pana nie masz jeszcze w Lubiczu.
Panna zerwała się żywo. Włodarz w sieni schylił się jej do nóg.
– A jak tobie zdrowie, jasna dziedziczko?… Bóg daj najlepsze!
Przeszli do izby stołowej; Znikis stanął przy drzwiach.
– Co u was słychać? – pytała panienka.
Chłop kiwnął ręką.
– At! Pana nie ma…
– To wiem, że jest w Upicie. Ale w domu co się dzieje?
– At!…
– Słuchaj, Znikis, mów śmiele, włos ci z głowy nie spadnie. Mówią, że pan dobry, jeno kompania swawolniki?
– Żeby to, jasna panienka, swawolniki!
– Mów szczerze.
– Kiedy, panienka, mnie nie wolno… ja się boja… Mnie zakazali.
– Kto zakazał?
– Pan…
– Tak?! – rzekła panna.
Nastała chwila milczenia. Ona chodziła spiesznie po pokoju, ze ściśniętymi ustami i namarszczoną brwią, on śledził za nią oczyma.
Nagle stanęła przed nim.
– Czyj ty jesteś?
– A billewiczowski. Jać z Wodoktów, nie z Lubicza.
– Nie wrócisz więcej do Lubicza… tu zostaniesz. Teraz rozkazuję ci gadać wszystko, co wiesz!
Chłop, jak stał w progu, tak rzucił się na kolana.
– Panienka jasna, ja tam nie kcę wracać, tam sądny dzień!… To, panienka, zbóje i zbereźniki, tam człek dnia i godziny niepewny.
Billewiczówna zakręciła się w miejscu jakby strzałą ugodzona. Pobladła bardzo, ale spytała spokojnie:
– Prawdali to, że strzelali w izbie do wizerunków?
– Jak nie strzelali! I dziewki ciągali po komnatach, i co dzień ta sama rozpusta. We wsi płacz, we dworze Sodoma i Gomora! Woły idą na stół, barany na stół!… Ludzie w ucisku… Stajennego wczoraj niewinnie rozszczepili.
– I stajennego rozszczepili?…
– A jakże! A najgorzej dziewczętom się krzywda dzieje. Już im dworskich nie dość i po wsi łowią…
Nastała znowu chwila milczenia. Gorące rumieńce wystąpiły na twarz panny i nie znikały już więcej.