Im bardziej orszak następcy zbliżał się do Pi-Bast, którego świątynie i pałace jak przez muślin widać było przez mgłę pyłu, tym okolica stawała się ruchliwszą. Szerokim gościńcem i pobliskimi kanałami transportowano: bydło, pszenicę, owoce, wino, kwiaty, chleby i mnóstwo innych przedmiotów codziennego użytku. Potok ludzi i towarów dążących w stronę miasta, hałaśliwy i gęsty jak pod Memfisem w dni świąteczne, w tym miejscu był zjawiskiem zwykłym. Dokoła Pi-Bastu przez cały rok panował zgiełk jarmarczny, który uspakajał się tylko w nocy.
Przyczyna tego była prosta: miasto cieszyło się posiadaniem starej i sławnej świątyni Astarty32, czczonej przez całą Azję zachodnią i ściągającej tłumy pielgrzymów. Bez przesady można powiedzieć, że pod Pi-Bast codziennie obozowało ze trzydzieści tysięcy cudzoziemców: Saschu33, czyli Arabów, Fenicjan, Żydów, Filistynów34, Chetów35, Asyryjczyków i innych. Rząd egipski życzliwie zachowywał się wobec pielgrzymów36, którzy przynosili mu znaczne dochody; kapłani tolerowali ich, a ludność kilku sąsiednich nomesów prowadziła z nimi żwawy handel.
Już na godzinę drogi przed miastem widać było lepianki i namioty przybyszów rozbite na nagiej ziemi. W miarę zbliżania się do Pi-Bast liczba ich wzrastała i coraz gęściej roili się ich czasowi mieszkańcy. Jedni pod otwartym niebem przygotowywali pokarm, inni kupowali wciąż napływające towary, inni szli procesją do świątyni. Tu i ówdzie skupiały się wielkie gromady przed miejscami zabaw, gdzie popisywali się pogromcy zwierząt, zaklinacze wężów, atleci, tancerki i kuglarze.
Ponad tym zgromadzeniem ludzi unosił się upał i wrzawa.
Przy miejskiej bramie powitali Ramzesa jego dworzanie tudzież nomarcha Habu z urzędnikami. Powitanie jednak było, mimo życzliwości, tak chłodne, że zdziwiony namiestnik szepnął do Tutmozisa:
– Cóż to znaczy, że patrzycie na mnie, jakbym przyjechał kary wymierzać?
– Bo wasza dostojność – odparł faworyt – masz oblicze człowieka, który przestawał z bogami.
Mówił prawdę. Czy to skutkiem ascetycznego życia, czy towarzystwa uczonych kapłanów, czy może długich rozmyślań, książę zmienił się. Wychudł, cera mu pociemniała, a z postawy i fizjognomii biła wielka powaga. W ciągu kilku tygodni postarzał się o kilka lat.
Na jednej z głównych ulic miasta tłoczyła się tak gęsta ciżba ludu, że policjanci musieli utorować drogę następcy i jego świcie. Ale ten lud nie witał księcia, tylko skupiał się dokoła niewielkiego pałacyku, jakby oczekując na kogoś.
– Co to jest? – spytał Ramzes nomarchy. Niemile bowiem dotknęła go obojętność tłumu.
– Tu mieszka Hiram – odparł nomarcha – książę tyryjski, człek wielkiego miłosierdzia. Co dzień rozdaje hojną jałmużnę, więc zbiega się ubóstwo.
Książę odwrócił się na koniu, popatrzył i rzekł:
– Widzę tu robotników królewskich. Więc i oni przychodzą po jałmużnę do fenickiego bogacza?
Nomarcha milczał. Na szczęście zbliżali się do pałacu rządowego i Ramzes zapomniał o Hiramie.
Przez kilka dni ciągnęły się uczty na cześć namiestnika; ale książę nie był nimi zachwycony. Brakło na nich wesołości i zdarzały się nieprzyjemne zajścia.
Raz jedna z książęcych kochanek, tańcząc przed nim, rozpłakała się. Ramzes pochwycił ją w objęcia i zapytał: co jej jest?
Z początku wzdragała się z odpowiedzią, lecz ośmielona łaskawością pana odparła, zalewając się jeszcze obficiej łzami:
– Jesteśmy, władco, twoje kobiety, pochodzimy z wielkich rodów i należy nam się uszanowanie…
– Prawdę mówisz – wtrącił książę.
– Ale tymczasem twój skarbnik ogranicza nasze wydatki. Owszem, chciałby nawet pozbawić nas dziewcząt służebnych, bez których przecie nie możemy umyć się ani uczesać.
Ramzes wezwał skarbnika i surowo zapowiedział mu, ażeby jego kobiety miały wszystko, co należy się ich urodzeniu i wielkim stanowiskom.
Skarbnik upadł na twarz przed księciem i obiecał spełniać rozkazy kobiet. Zaś w parę dni później wybuchnął bunt między dworskimi niewolnikami, którzy skarżyli się, że ich pozbawiają wina.
Następca kazał im wydawać wino. Lecz nazajutrz, w czasie przeglądu wojsk, przyszły do niego deputacje pułków z najpokorniejszą skargą, że zmniejszono im porcje mięsa i chleba.
Książę i tym razem polecił spełnić żądania proszących.
W parę dni później obudził go z rana wielki hałas pod pałacem. Ramzes spytał o przyczynę, a oficer dyżurny, objaśnił, że zebrali się robotnicy królewscy i wołają o zaległy żołd.
Wezwano skarbnika, na którego książę wpadł z wielkim gniewem.
– Co się tu dzieje?… – wołał. – Od chwili mego przyjazdu nie ma dnia, aby nie skarżono się na krzywdy. Jeżeli jeszcze raz powtórzy się coś podobnego, ustanowię śledztwo i położę kres waszym złodziejstwom!…
Drżący skarbnik znowu upadł na twarz i jęknął:
– Zabij mnie, panie!… Ale cóż poradzę, gdy twój skarbiec, stodoły i spiżarnie są puste…
Pomimo gniewu książę zmiarkował, że skarbnik może być niewinnym. Kazał mu więc odejść, a wezwał Tutmozisa.
– Słuchaj no – rzekł Ramzes do ulubieńca – dzieją się tu rzeczy, których nie rozumiem i do których nie przywykłem. Moje kobiety, niewolnicy, wojsko i robotnicy królewscy nie otrzymują należności lub są ograniczani w wydatkach. Gdym zaś spytał skarbnika: co to znaczy? – odpowiedział, że nic już nie mamy w skarbcu ani stodołach.
– Powiedział prawdę.
– Jak to?… – wybuchnął książę. – Na moją podróż jego świątobliwość przeznaczył dwieście talentów w towarach i złocie. Miałożby to być zmarnowane?…
– Tak jest – odparł Tutmozis.
– Jakim sposobem?… na co?… – wołał namiestnik. – Przecież na całej drodze podejmowali nas nomarchowie?…
– Ale myśmy im za to płacili.
– Więc to są filuci i złodzieje, jeżeli niby przyjmują nas jak gości, a potem obdzierają!…
– Nie gniewaj się – rzekł Tutmozis – a wszystko ci wytłumaczę.
– Siadaj.
Tutmozis usiadł i mówił:
– Czy wiesz, że od miesiąca jadam z twej kuchni, pijam wino z twoich dzbanów i ubieram się z twojej szatni…
– Masz prawo czynić tak.
– Alem nigdy tego nie robił: żyłem, ubierałem się i bawiłem na własny koszt, aby nie obciążać twego skarbu. Prawda, że nieraz płaciłeś moje długi. Była to jednak tylko część moich wydatków.
– Mniejsza o długi.
– W podobnym położeniu – ciągnął Tutmozis – znajduje się kilkunastu szlachetnej młodzieży twego dworu. Utrzymywali się sami, aby podtrzymać blask władcy; lecz dziś, podobnie jak ja, żyją na twój koszt, bo już nie mają czego wydawać.
– Kiedyś wynagrodzę ich.
– Otóż – mówił Tutmozis – bierzemy z twego skarbu, bo nas gniecie niedostatek, i – to samo robią nomarchowie. Gdyby mieli, wyprawialiby dla ciebie uczty i przyjęcia na swój koszt; ale że nie mają, więc przyjmują wynagrodzenie. Czy i teraz nazwiesz ich filutami?…
Książę chodził zamyślony.
– Za prędko potępiłem ich – odparł. – Gniew jak dym zasłonił mi oczy. Wstydzę się tego, com powiedział, niemniej jednak chcę, ażeby ani ludzie dworscy, ani żołnierze i robotnicy nie doznawali krzywdy…
A ponieważ moje zasoby są wyczerpane, trzeba więc pożyczyć… Chyba sto talentów wystarczy, jak myślisz?
– Ja myślę, że nam nikt nie pożyczy stu talentów – szepnął Tutmozis.
Namiestnik wyniośle spojrzał na niego.
– Także się to odpowiada synowi faraona? – spytał.
– Wypędź mnie od siebie – rzekł smutnym głosem Tutmozis – ale mówiłem prawdę. Dziś nikt nam nie pożyczy, bo i już nie ma kto…
– Od czegóż jest Dagon?… – zdziwił się książę. – Nie ma go przy moim dworze, czy umarł?
– Dagon mieszka w Pi-Bast, ale całe dnie wraz z innymi kupcami fenickimi przepędza w świątyni Astarty na pokucie i modłach…
– Skądże taka pobożność? Czy dlatego, że ja byłem w świątyni, to i mój bankier uważa za potrzebne naradzać się z bogami?