де Бальзак Оноре - Lekarz wiejski стр 3.

Шрифт
Фон

– Ileż lat sobie liczycie? – zagadnął Genestas, chcąc zatrzéć wrażenie poprzedniego pytania.

– Trzydzieści osiem, proszę pana. Na św. Jan będzie dwa lata, jak mąż mój umarł.

Mówiąc to kończyła ubierać słabego malca, który zdawał się jéj dziękować wejrzeniem tkliwém i smutném.

– Otóż-to życie poświęcenia i pracy! – pomyślał kapitan.

I w istocie, pod tym ubożuchnym dachem, godnym stajenki, w któréj przyszedł na świat Syn Boga, spełniały się wesoło, z prostotą najtrudniejsze obowiązki macierzyństwa. Ileż-to serc wzniosłych – zagrzebanych bywa w najzupełniejszém zapomnieniu! Ile prawdziwego bogactwa kryje się nieraz pod nędzą! Żołnierze lepiéj niż ktokolwiekbądź inny umieją cenić tę, że się tak wyrażę, ewangielię w łachmanach. Gdzie-indziéj znajdujemy księgę, tekst sam oprawny w aksamit i atłas, uzłocony i uklamrowany, ale ducha téj księgi, tego szukać potrzeba w takich obrazach, jak ten, który miał przed oczyma kapitan Genestas. Niepodobna było prawie nie uwierzyć w jakieś święte natchnienie płynące z nieba, patrząc na tę kobietę, która stała się matką, jak Jezus Chrystus stał się człowiekiem, która pracowała, cierpiała, zadłużała się dla biednych, opuszczonych dzieci, i sama przed sobą oszukiwała się w rachunkach, by nie przyznać, że to posłannictwo matki uboży ją do szczętu. To téż kapitan patrzył na nią długo, potrząsając głową w milczeniu.

– Czy pan Benassis dobrym jest doktorem? – zapytał wreszcie.

– Nie wiem tego, proszę pana, ale biednych darmo leczy.

– Widać – rzekł kapitan, mówiąc jakby do siebie samego – że człowiek ten jest prawdziwym człowiekiem w całém znaczeniu tego słowa.

– Oj! tak, tak, kochany panie! zacny-to człowiek i nie masz w całéj okolicy takiego, co-by się za niego rano i wieczór nie modlił.

– No, macie tu matko! – rzekł Genestas, dając staréj parę sztuk monety. – A to dla dzieci – dodał, wsuwając jéj w rękę dukata. Poczem dosiadł konia, pytając:

– A dalekoż tam jeszcze do pana Benassis’a?

– O! nie, kochany panie, najwięcéj milka drogi.

Kapitan odjechał przekonany, że ma przed sobą z jakie dobre dwie mile do zrobienia. Jednakowoż wkrótce dojrzał widniejącą z po-za drzew grupę domów, po-nad dachy których wystrzelała dzwonnica stożkowatego kształtu, połyskująca w słońcu blaszanemi taflami, jakiemi po rogach oblamowaną była. Oryginalnie to wygląda i oznajmia blizkość Sabaudyi, gdzie podobne dachy bardzo są w użyciu. Dolina rozszerza się w tém miejscu, a domy malowniczo rozrzucone po niéj ożywiają kraj ten, dobrze uprawny, ze wszech stron górami zamknięty, bez wyjścia prawie. Nieopodal od miasteczka, które nieco z boku drogi ku południu się usadowiło, Genestas zatrzymał konia przed gromadką dzieci bawiących się pod cieniami wiązów i zapytał o dom pana Benassis’a. Dzieci, spojrzawszy po sobie, zaczęły się przypatrywać nieznajomemu z ciekawością właściwą ich wiekowi, z jaką spoglądają na wszystko, co pierwszy raz pod oczy im podpada. Poczém najśmielszy z nich, mały chłopak, z żywemi oczyma i bosemi, obłoconemi nogami odezwał się powtarzając, jak-to także w zwyczaju u dzieci bywa, zadane mu pytanie: – Dom pana Benassis’a? Ja tam pana zaprowadzę. I poszedł naprzód, powodowany już-to chęcią pewnego odznaczenia się, jako przewodnik nieznajomego, już dziecięcą usłużnością, już wreszcie tą nieprzepartą potrzebą ruchu i zmiany, która w tym wieku jest samowładną panią ciała i umysłu. Genestas udał się za chłopcem wzdłuż głównéj ulicy miasteczka, ulicy kamienistéj, o licznych zagięciach, opasanéj z obu stron domami zbudowanemi według upodobania i fantazyi ich właścicieli. Tu jakaś wieża wyskakuje prawie na sam środek drogi, tam bok jakiéjś kamieniczki zagradza ją w połowie, ówdzie strumyk z gór płynący przerzyna ją zygzakiem. W pokryciach domów ten-że sam brak symetryi i rozmaitości. Przy dachach gontowych, słomiane strzechy, gdzie-niegdzie łupkowe zapewne do zamożniejszych mieszczan, proboszcza i sędziego pokoju należące. Wszystko tam tchnęło jakiemś zaniedbaniem, nietroszczeniem się o to, jak się gdzieindziéj dzieje; mieszkańcy téj miejscowości tworzyli niby jednę rodzinę odciętą od reszty społeczeństwa, z którém łączył ją poborca podatków lub temu podobne, niedostrzeżone prawie węzły. Przebywszy tę ulicę Genestas ujrzał drugą, szeroką, wznoszącą się po-nad pierwszą na pochyłości góry. Była-to widocznie druga, nowsza część miasteczka, zabudowana porządnie i wysadzona dwoma rzędami młodych jeszcze drzew. Tutaj o uszy kapitana obiły się śpiewy robotników, pomieszane z turkotem warsztatów, zgrzytem pił i hukiem młotów. Z kominów unosiły się szare wstęgi dymu, najobfitsze wydobywały się z domów ślusarza, kołodzieja i kowala. Wreszcie w samym już końcu wioski Genestas ujrzał rozrzucone tu i owdzie fermy, pola dobrze uprawne i plantacye umiejętnie zaprowadzone.

W téj-że prawie chwili chłopak zawołał:

– Oto jego dom.

Oficer zsiadł z konia, założył cugle na rękę, a pomyślawszy, iż nic darmo na tym świecie, wyjął parę soldów z kieszeni i dał je chłopcu, który wziął je z podziwieniem, zrobił wielkie oczy i nie podziękowawszy stał w miejscu.

– Cywilizacya nie bardzo się jeszcze tutaj rozgospodarowała – pomyślał Genestas – tradycye pracy kwitną w całéj pełni, a żebranina nawet i nie kiełkuje. Tymczasem przewodnik jego, więcéj ciekawy niż zysku chciwy, oparł się o mur otaczający dziedziniec, mur dość wysoki, nad którym biegła jeszcze krata z poczerniałego drzewa, po obu stronach bramy umieszczona.

Bramę tę, w dolnéj części masywną, niegdyś naszaro malowaną, tworzyły wyżéj żółte, żelazne sztachety, zaginające się w półkole ku górze każdego skrzydła tak, że po zamknięciu obu połów końce tych słupków zbiegały się pośrodku niby w ogromną szyszkę. Całość stoczona prawie przez robaki, upstrzona mchem, nosiła na sobie wyraźne ślady zniszczenia przez długoletnie działanie słońca i deszczu naprzemiany. Z wewnątrz dwie akacye po obu stronach bramy rosnące wychylały się nad nią ciekawie zielonemi koronami przypominającemi kształtem te puszki, których płeć piękna do pudrowania się używać zwykła. Wogóle stan całego ogrodzenia zdradzał niedbałość właściciela, co musiało się nie podobać oficerowi, bo zmarszczył brwi jak człowiek doznający jakiegoś rozczarowania. Przyzwyczajeni jesteśmy sądzić drugich podług siebie i wybaczając im chętnie nasze błędy, potępiamy ich surowo za brak tych przymiotów, które sami posiadamy. Jeżeli komendant pragnął znaleźć w panu Benassis’ie dbałego o porządek i systematycznego człowieka, to wejście do jego domu mówiło o zupełnéj obojętności na te cenne zalety. To téż Genestas wyprowadził ztąd wnet wnioski o sposobie życia i charakterze właściciela. Brama była uchylona; nowy dowód niedbałości, dzięki któréj Genestas mógł bez ceremonii dostać się w podwórze, gdzie chciał konia do kraty przywiązać, ale w chwili gdy cugle zaciągał, ozwało się rżenie z poblizkiéj stajni ku któréj jeździec i koń mimowolnie zwrócili oczy, a w ślad za tém ukazał się na progu stary sługa w ubraniu głowy podobném zupełnie do téj frygijskiéj czapki, w którą przystrajają Wolność. Ponieważ w stajni było miejsce na kilka koni, starowina, dowiedziawszy się, że Genestas w odwiedziny do pana Benassis’a przyjechał, ofiarował mu się z gościnnością dla wierzchowca, patrząc przytém z uwielbieniem i czułością niemal na piękne w istocie zwierzę. Genestas poszedł za koniem, chcąc zobaczyć, jak mu tam będzie. Stajnia była czysta, żłób obfity, oba biegusy pana Benassis’a miały tę zadowolnioną minę, po jakiéj wśród wszystkich innych koni odgadnąć można konia proboszczowskiego. Tymczasem z domu nadeszła służąca i stanęła przed Genestas’em, zdając się wyczekiwać na zapytanie nieznajomego, któremu już staruszek powiedział, że pana Benassis’a w domu nie było.

Ваша оценка очень важна

0
Шрифт
Фон

Помогите Вашим друзьям узнать о библиотеке

Скачать книгу

Если нет возможности читать онлайн, скачайте книгу файлом для электронной книжки и читайте офлайн.

fb2.zip txt txt.zip rtf.zip a4.pdf a6.pdf mobi.prc epub ios.epub fb3