Zupełnie?
Nie wiadomo jeszcze, ale ja myślę, że się będzie układał, no, bo co za interes robić zwykłą klapę? zaśmiał się cicho i przybijał palcem wilgotny tytoń w fajce.
Firma traci?
To zależy od tego, ile będzie płacił za sto.
Bucholc wie?
Nie był jeszcze dzisiaj u nas, ale jak się dowie, zabolą go odciski; jest czuły na straty.
Jego szlag może trafić szepnął któryś z pochylonych przy robocie.
Byłaby szkoda!
Bardzo wielka, niech Bóg broni!
Niech żyje sto lat, niech ma sto pałaców, sto milionów, sto fabryk.
I niech go razem sto choler ciśnie! szepnął cicho któryś.
Cisza się zrobiła.
Szwarc patrzył groźnie na piszących, to na Borowieckiego, jakby chciał się usprawiedliwiać, że on nic nie winien, ale Borowiecki znudzonym wzrokiem patrzył w okno.
W kantorze panowała atmosfera przytłaczającej nudy.
Ściany aż po sufit wyłożone drzewem malowanym na dąb, pełne półek i ksiąg, rozstawionych systematycznie, żółciły się smutnie.
Naprost28 okien stał wielki, czteropiętrowy budynek, z nagiej, czerwonej cegły i rzucał szaro-rdzawy, przygnębiający refleks do kantoru.
Przez podwórko wylane asfaltem, po którym turkotały od czasu do czasu wózki i przechodzili ludzie, w kilku kierunkach biegły na wysokości pierwszego piętra grube, jak ramiona atlety, transmisje, warcząc głucho, od czego szyby w kantorze ustawicznie drżały.
Wysoko nad fabryką wisiało niebo ciężką, brudną płachtą, z której ściekał drobny deszcz i spływał po zabrudzonych murach smugami jeszcze brudniejszymi i sączył się po oknach kantoru, zakurzonych pyłem węglowym i bawełnianym, niby wstrętne plwociny.
W kącie kantoru, nad gazem, zaczął szumieć samowar.
Panie Horn, może pan dać mi herbaty?
A może pan dyrektor zechce butersznicik29! ofiarowywał uprzejmie Szwarc.
Tylko trochę koszerny.
To znaczy, że lepszy niźli pan jadasz, panie von Horn!
Horn przyniósł herbatę i zatrzymał się na chwilę.
Co panu jest? zapytał go Borowiecki, który z nim znał się bliżej.
Nic odparł krótko i powlókł niezawistnym30 spojrzeniem po Szwarcu, który rozwijał butersznity z gazety i układał je przed Borowieckim.
Wyglądasz pan bardzo źle.
Panu Horn nie służy fabryka. Po salonach trudno mu się przyzwyczaić do kantoru i do roboty.
Bydlę albo inny parszywiec może się łatwo przyzwyczaić do jarzma, ale człowiekowi trudniej syknął ze złością, ale tak cicho, że Szwarc nie zrozumiał słów, spojrzał uważnie, uśmiechnął się tępo i szepnął:
Panie von Horn! Panie von Horn! Może pan dyrektor spróbuje, jest tu kombinacja szynki z pulardą, bardzo dobra, moja żona jest sławna z tego.
Horn odszedł, usiadł przy biurku i błądził spojrzeniem po murach czerwonych, po oknach, za którymi bieliły się stosy szarpanej do przędzenia bawełny.
Daj mi pan jeszcze herbaty.
Borowiecki chciał go wybadać.
Horn herbatę przyniósł i nie podnosząc oczów zawrócił się do odejścia.
Panie Horn, może pan za jakie pół godziny przyjdzie do mnie?
Dobrze, panie dyrektorze. Ja nawet miałem interes i w tym celu jutro się wybierałem do pana. A może pan teraz zechcesz wysłuchać?
Chciał coś poufnie szepnąć, ale do kantoru weszła kobieta, czworo dzieci wpychając przed sobą.
Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus! szepnęła cicho, ogarnęła wzrokiem te wszystkie głowy, co się podniosły znad pulpitów, schyliła się pokornie do nóg Borowieckiego, bo stał najbliżej i miał najbardziej pokaźną twarz.
Wielmożny panie dziedzicu, a to z prośbą przyszłam, wedle tego, co mojemu mężowi głowę urwało w maszynie, co ja teraz sierota biedna z dzieciami, co my jesteśmy biedne. Tom przyszła dopraszać się sprawiedliwości, aby mi pan dziedzic dał wspomożenie jako mojemu mężowi urwało głowę w maszynie. Wielmożny panie dziedzicu i schyliła się znowu do kolan Borowieckiego, wybuchając płaczem.
Za drzwi, wynosić się, tutaj takich spraw nie załatwia się! krzyknął Szwarc.
Cicho pan bądź! zawołał na niego Borowiecki po niemiecku.
Proszę pana, ona już od pół roku nachodzi wszystkie oddziały i kantory nasze, nie można się jej pozbyć niczym..
A dlaczego niezałatwione?
Pan się pyta? Ten cham umyślnie podłożył łeb pod koło, jemu się nie chciało pracować, a jemu się chciało okraść fabrykę! My teraz mamy płacić na jego babę i bękarty!
A ty parchu jeden, to moje dzieci bękarty! wykrzyknęła kobieta, w pasji przyskakując do Szwarca, który cofnął się za stół.
Cicho kobieto! Niech pani uspokoi się i coby te małe panowie nie płakali zawołał przestraszony, wskazując na dzieci, które uczepiły się matki i krzyczały wniebogłosy.
Wielmożny dziedzicu, jużci że prawda co od samych kopań chodzę i cięgiem mi obiecują, że zapłacą, cięgiem chodzę i proszę, to mnie cyganią ino i wyciepują31 kiej32 sukę za drzwi.
Uspokójcie się, pomówię dzisiaj z właścicielem, przyjdźcie tutaj za tydzień, to wam zapłacą.
Ażeby ci Pan Jezus i ta Częstochowska szczęściła na zdrowiu, na majątku, na honorze, o mój dziedzicu kochany! wykrzykiwała, przypadając mu do nóg, całując go po rękach.
Wydarł się jej i wyszedł, ale przystanął w wielkiej sieni i gdy wychodziła, zapytał:
Z których wy stron?
Adyć panie, jaże33 z pod Skierniewiec.
Dawno w Łodzi?
A będzie ze dwa roki jak my się tutaj przenieśli na swoje zatracenie.
Chodzicie gdzie do roboty?
A bo mnie to chcą gdzie przyjąć te poganiny, te heretyki zapowietrzone, a po drugie kaj34 ja ostawię swoje sieroty.
Z czegóż żyjecie?
Bidujem, wielmożny panie, bidujem. Mieszkam na Bałutach z jednymi weberami i jaże całe trzy ruble płacę za pomieszkanie miesięcznie. Póki mój nieboszczyk żył, to choćby często gęsto było ze solą albo i z głodem, ale się ta żyło, a teraz kiej35 jego nie stało, to chodzę na Stare Miasto do posługi, czasem kto zawoła do prania i tak jest gadała prędko, okręcając dzieci w jakieś ohydnie brudne strzępy chustek.
Czemu nie wrócicie na wieś do domu?
Wrócę panie, kiej mi tylko zapłacą za chłopa, to juści, że wrócę, a niech tam to miasteczko Łódź mór36 nie minie, niech ją ta ogień spali, niech ich tam Pan Jezus niczego nie żałuje, coby wszystkie wyzdychały, co do jednego.
Cicho bądźcie, nie macie za co przeklinać szepnął nieco podrażniony.
Ni mam za co? wykrzyknęła zdumiona, podnosząc na niego bladą, brzydką, przegryzioną przez nędzę twarz i zapłakane, wybladłe niebieskie oczy. A to, wielmożny panie, my na wsi byli ino komorniki, bo mój miał trzy morgi gruntu, co mu przyszły w schedzie po ojcu, to że nie było za co postawić chałupy, tośwa mieszkali u stryjecznych swoich. Myśwa żyli z wyrobku ino, ale zawżdy człowiek mieszkał po ludzku i kartofli gdzie przysądził na odrobek i gąskę się uchowało albo i świniaka i jajko miał swoje i krowę mieliśwa, a tutaj co? Harował nieborak od świtu do nocy i jeść nie było co, żyliśmy kiej te dziady ostatnie, a nie kiej krześcianie, kiej psy, a nie kiej gospodarze poczciwi37.