Zobaczywszy Brühla, otworzył ręce.
A! to ty! moje dziecko. Jakże się cieszę: niech cię Bóg błogosławi!
Z wielką pokorą przysunął się młodzieniec do niego i schyliwszy się w rękę go pocałował.
Gospodarz siadł prędko, usuwając książki i suknie nagromadzone na kanapce, a blizkie krzesło wskazał Brühlowi, który, trzymając w ręku kapelusz, raczéj się przysiadł, niż usiadł.
Ecco! ecco! 12 szepnął siedzący na kanapie myślisz że mi nowinę przynosisz? Wiem ja już! wszystko wiem i cieszę się. Widzisz, Opatrzność nagradza, Bóg swoim wiernym pomaga.
Westchnął.
Jemu téż ja składam tylko dzięki odezwał się Brühl cicho.
I pozostań wiernym wierze, ku któréj serce się twe łaską oświecone skłoniło, a zobaczysz.
Podniósł rękę w górę. Pójdziesz wysoko! wysoko! Niewidzialne ręce dźwigać cię będą; ja ci to mówię: ja. Jam ubożuchny i maleńki, alem wielkiego Pana sługa.
Oczyma błyszczącemi zmierzył siedzącego skromnie pazia i uśmiechnął się, i jakby już pobożnego dopełniwszy obowiązku, dodał wesoło:
Byłeś na operze? Jak śpiewała Celesta? Patrzał na nią król? był królewicz?
Posypały się gradem pytania.
Padre13 Guarini, tak się zwał ten którego Brühl odwiedzał, spowiednik królewicza, powiernik królowéj, duchowny ojciec młodego dworu, zdawał się co najmniéj tyle zajmować operą, ile nawracaniem grzesznika, którego miał przed sobą.
Pytał o tenora, o kapelę, o gości, a wreszcie, czy za kulisy paź nie chodził.
Ja? z pewném zdziwieniem zawołał Brühl.
Nic złego! nic złego nie myślę; dla muzyki, dla sztuki, dla tego żeby zobaczyć jak te anioły wydają się, gdy prostemi ludźmi być muszą. Celesta śpiewa jak anioł, ale brzydka jak szatan. Nazwali ją chyba dla głosu! Niéma obawy aby się w niéj król zakochał.
I śmiać się począł Padre Guarini.
A któż nad królem króluje? zapytał. I nie czekając odpowiedzi, sam rzekł: pono jak w Polsce elekcya dopiéro ma nastąpić.
Śmiał się znowu stary.
Powiedzże mi choć co nowego, oprócz tego żeś sekretarzem został.
Chyba że żadne szczęście serca mojego i uczuć nie zmieni.
Tak, tak, to ci radzę bądź dobrym, choć potajemnym katolikiem. Po naszym teraźniejszym królu nie możemy ani wymagać, ani się spodziewać wielkiéj gorliwości. Dobrze iż takim choć jest jakim się stał, ale młody będzie inny; święta nasza pani Józefa nie da mu znijść z drogi prawéj. Pobożny jest, małżonek wierny, katolik gorliwy. Za jego panowania i nasze się począć powinno. Nie rozpaczamy, zjedliby nas protestanci gdyby mogli, ale twardzi jesteśmy i paszcza ich za mała chi va piano va sano qui va sano, va lontano!
Powtórzywszy kilka razy lontano! lontano! westchnął.
Na pamiątkę tego dnia dodał chcę ci dać z błogosławieństwem coś, co ci szczęście przyniesie. Czekaj.
Padre Guarini wysunął szufladę i rękę w nią zanurzywszy dobył mały różaniec czarny z medalem i krzyżykiem.
Ojciec Święty sam własną ręką go pobłogosławił, odpust do niego przywiązany wielki, ale go codzień odprawiać potrzeba.
Brühl niewyraźnie coś powiedziawszy na podziękowanie, w rękę pocałował i wstał.
Guarini pochylił mu się do ucha i coś szeptać zaczął, na co paź tylko potwierdzająco schyliwszy głowę kilka razy, znowu rękę chudą ucałował i wysunął się pocichu. We drzwiach czekał nań stary ze świecą. Temu wsunąwszy talara, osłoniony znowu płaszczem spuścił się ze schodów. Doszedłszy do drzwi wyjrzał ostrożnie w ulicę, a nie widząc w niéj nikogo, wybiegł prędko. O kilka kroków dopiéro zatrzymał się zdając namyślać. Podbiegł i stanął i zawrócił się i znowu szedł i wrócił raz jeszcze, jakby niewiedząc co pocznie. Różaniec, który miał obwinięty około ręki schował spiesznie do bocznéj kieszeni, a sam podniósłszy głowę, szukał znanego domu około kościoła św. Zofii.
Obejrzał się raz za siebie
Drzwi kamienicy, do któréj dążył stały otworem. Na poręczy wschodów maleńka lampka przytwierdzona na słupku, zaledwie mrok pod sklepieniami nieco rozjaśniała. W obszernéj sieni o gotyckich łukach cicho było i pusto. Na nizkie piérwsze piętro wszedłszy Brühl zadzwonił.
Służąca wyszła mu otworzyć.
Jest ksiądz pastor w domu? zapytał.
Jest i ma gości, z któremi się rozmową zabawia.
Goście? wahając się podchwycił Brühl, jakby go to od wnijścia zniechęciło. Któż taki?
Młodzież z Lipska łakoma słowa Bożego i światła.
Brühl jeszcze stał w progu, gdy poważna postać średnich lat człowieka ukazała się ze drzwi poblizkich.
Nie chcę być natrętnym rzekł paź kłaniając się.
Nigdy nim pan nie byłeś i nie jesteś odparł suchym głosem, zimnym i wyraźnym gospodarz. Na to ja teraz narażony nie jestem, by mi się do drzwi ludzie cisnęli. Chodź pan, proszę. Wchodzi się w protestanckim kraju do duchownego pokryjomu, jako pierwsi chrześcianie do katakumb wchodzili. Chwała tym co mają odwagę próg nasz przestąpić.
To mówiąc wprowadził Brühla do obszernéj izby skromnie przybranéj, ale z kwiatami na oknach. Szpinecik otwarty stał przy ścianie. Nie było tu nikogo oprócz dwóch młodzieży, z których słuszniejszy wzrostem zdał się Brühlowi znajomym. Przypomniéć sobie tylko nie mógł gdzie i kiedy go widział. Pięknéj postawy młodzian patrzał téż z uwagą na gościa, a po chwili przystąpił doń.
Jeśli się nie mylę rzekł drugi to raz spotykamy się w życiu. Winienem panu żem na drogę wyprowadzony nie popadł w ręce królewskich pachołków jak włóczęga.
Hrabia Zinzendorf
Brat w Chrystusie odparł młodzieniec a chociażbyście byli katolikiem, aryaninem, wiklefistą czy kimkolwiekbądź, byleście w Zbawiciela wierzyli i ufali Mu, pozdrowię was zawsze tym wyrazem: brat w Chrystusie.
Gospodarz, który miał twarz surową i brwi ściągnięte dziwnie a zrosłe, co mu wyraz nadawało ostry, jęknął:
Dajcie pokój marzeniom, hrabio, plewy od ziarna odleciéć powinny, choć na jednéj wyrosły łodydze
Brühl milczał.
Cóż na dworze słychać? spytał gospodarz myślę że nic innego jak z rana litanią a wieczorem operę; ale zmilczę. Siądźcie mój gościu.
Posiadali wszyscy, Brühlowi widocznie przytomność obcych zamykała usta. Zinzendorf długo i z zajęciem mu się przypatrywał, niby w duszy jego czytał pragnąco, lecz te okna, któremi zajrzéć mógł do wnętrza, oczy piękne Brühla zamykały się przed nim: zdawał się unikać spojrzeń i lękać się ich przenikliwości.
Prawdaż to że kościół katolicki budować myślą? zapytał gospodarz.
Nie słyszałem o tém, tylko jak o projekcie dalekim odpowiedział Brühl a wątpię bardzo ażeby król pan nasz, który tyle pozaczynał gmachów, mógł nam o nowym pomyśléć.
Zgrozaby była! wyjęknął pastor.
Dlaczego? czcigodny panie przerwał mu Zinzendorf. Zarzucamy im nietolerancyę, a mielibyśmy się nią sami posługiwać. Niech się mnoży we wszelkich językach i na wszelki sposób chwała Zbawiciela, czyli ją katolicy śpiewać będą, czy my.
Brühl żywo skłonił głowę potakując, ale w chwili gdy to czynił, spotkał surowe wejrzenie pastora i ruch ten jakby nagle powściągniony, dwuznaczny się zmienił uśmiechem: rumieniec wystąpił mu na twarz.