Stanisław Witkiewicz - Nienasycenie. Część druga, Obłęd стр 3.

Шрифт
Фон

W tym czasie Genezyp zaczął stawiać pierwsze kroki w nieistotnej dotychczas sferze przyjaźni. Toldzio był zdyskwalifikowany zupełnie. Inne pseudo-przyjaźnie z czasów szkolnych zapadły się w nieokreśloną, niezróżniczkowaną masę przeszłości jednocześnie ze zmianą warunków życia. W ogóle cały ten czas, zdający się kiedyś tak pełnym znaczenia i barwnych przejść, bladł coraz bardziej i zasnuwał się szarą zasłoną na tle nowych wypadków, które jak ostrza wbijały się w świadomość, wiercąc niby artezyjskie studnie w niezbadanych dotąd, pustynnych krainach ducha, dobywając z tajemniczych głębin jak wędki coraz to nowe myśli-potwory głębinowe, coraz to ostrzejsze uświadomienie istoty rzeczywistości. Ale wszystko to było nie to i nie to Więc to taki jest ten świat w zdaniu tym mieściły się całe pokłady niewyrażalnych znaczeń, których ogólną formułą mogłoby być jakiekolwiek twierdzenie, wyrażające przypadkowość w konieczności, dowolność każdego czynu na tle poczucia, że musi się być takim a nie innym w całości, w tym właśnie miejscu czasu i przestrzeni, ograniczonym niby absolutnymi prawami fizyki, a jednocześnie nieskończenie wolnym w teoretycznych choćby możliwościach, wyrażające ogólnie kontyngencję na tle przyczynowości, obejmującą całe Istnienie wraz z niemożnością pomyślenia nie tylko Absolutnej Nicości, tego absolutnego nonsensu, ale nawet głupstwa tego rzędu, co na przykład przypuszczenie: a co by było, gdyby mnie nie było wcale, któremu, a nawet przypuszczeniu Nicości, logicznie nic zarzucić nie można. Prawo i bezprawie, i płynąca stąd względność, męczyły w wolnych od zajęć chwilach mózg tej oficerskiej protoplazmy. Oczywiście dla Kocmołuchowicza na przykład myśli takie byłyby nonsensem nie-do-zniesienia. Może w godzinę śmierci zaledwie zdobyłby się tego gatunku człowiek na potraktowanie serio tak wysokiego rzędu baliwerni. A iluż było już wtedy młodych ludzi, którzy nie zdążyli (mimo pewnej inteligencji) zauważyć w siebie podobnych stanów podmyślowych, wydzielić ich jako coś odrębnego z codziennego tła zwierzęcej pospolitości. Każda upływająca chwila zdawała się już być pełną ostatecznego zrozumienia, czym jest to upragnione i wiecznie uciekające życie, a każda następna zadawała kłam tej ostateczności, przebijając nowe warstwy wewnętrzne i ukazując nowe sfery na zewnątrz, a wszystko na opak i nie tak jak trzeba. Nie oceniał Genezyp szczęścia tego okresu: męczył się ciągłą zmiennością i zwężaniem się pozornie nieogarnionych możliwości już widział niewyraźnie klin, w który miał się zaklinować na zawsze: będzie (ogólnie) takim, a nie innym jakim? nie wiedział. Więc takim jest to życie, ciągle nieuchwytne, wymykające się wykrętnie, kiedy już zdawało się, że się ma w ręku jego sam najskrytszy pępek czy ośrodek, z którego wszystko dałoby się automatycznie wywlec, wykręcić i wyżąć. Chodziło, mówiąc popularnie, o zasadę, z której logicznie każdy słuszny sposób reakcji na dane zjawisko można by wyprowadzić. Mimo tych wysiłków zdobycia jednolitego poglądu w sferze idealnej, zawodziły wszystkie drobne postanowienia realne, a ciągłe niespodzianki zewnętrzne (oficerowie kursowi, koledzy, świat wojskowych pojęć i zwalana codziennie na głowę pakami całymi odpowiedzialność) i również niespodziewane, nie dające się absolutnie przewidzieć i opanować, reakcje wewnętrzne, napełniały Genezypa niesmakiem i wstrętem do samego siebie. Tracił nadzieję, że chaos ten kiedykolwiek da się w jakiś jednoznaczny sposób uporządkować i opanować. Ludzie, ci inni niepojęci ludzie to był najjadowitszy problem, tak byli inni, że nie można sobie było wyobrazić możności porozumienia, mimo używania tych samych znaków o tych samych znaczeniach. Zypcio po raz pierwszy zaczął ze zdumieniem rozpoznawać różnorodność typów ludzkich. Dawny ojciec i dawna również księżna wydawali mu się teraz jedynie tworami jego własnej wyobraźni przekonał się, że ich wcale nie znał tak i nie pozna bo z księżną postanowił nie widzieć się nigdy w życiu, a ojciec jak wiadomo umarł otóż to właśnie: było to wiadomym, ale śmierć ta nie była śmiercią innych ludzi i możliwą jego własną to była inna śmierć niezupełna. Stary żył w nim i niepoznawalny już w rzeczywistości rozrastał się jako nowa przepoczwarzona, ekstrapolacyjnie poza polem doświadczenia wytworzona i oczywiście sfałszowana osobowość urastał do rozmiarów wszechwładnego tytana. Jeśli wierzył Zypcio w życie przyszłe i duchy, to jedynie w stosunku do ojca. Możliwa jego śmierć własna stanowiąca zupełnie różną od śmierci innych ludzi istność, była też zróżniczkowana: jedna: śmierć ogólno-daleka, symbol końca życia, której bał się czasem właśnie śmiertelnie, i ta druga, wesoła, niebezpieczna, sławna, śmierć walecznych, po której zdawało się rozpoczynać nowe życie. Mimo pogardy dla sztuki i osobistego wstrętu, coraz bardziej tęsknił do wszechwiedzącego Tengiera tylko żeby nie ta jego pokraczność i pocałunki brrr

Ciągła samotność wśród ludzi i poza zajęciami nawet, w największym gwarze, wytwarzała obłędne samozjadanie się w myślach. Nie były to związki określonych pojęć raczej bezforemne obrazy, szkice i obłomki jakichś przyszłych koncepcji, znajdujących się w stanie zalążkowym. Zalążki te pełzły koncentrycznie ku jakiemuś, na razie urojonemu centralnemu punktowi, co dawało pozory potencjalnej struktury całości, a niewykończoność systemu męczyła wprost okropnie ale to strasznie. Tak by się chciało, aby tanim kosztem wszystko było takie doskonałe, uporządkowane, bez zarzutu a tu nic: chaos, bezład, zamieszanie, kłótnia poszczególnych części między sobą, awantura. Na nic nie było czasu. O, gdyby tak móc żyć pięćset lat, lub ze trzydzieści razy pod rząd. Wtedy dałoby się coś nie coś zrobić, czegoś dokonać. (Na tle sflaczonego tempa życia, biezałabierności, klejkości milieu ambiant wszystko zdawało się odbywać w beczce ze smołą wielu u nas [i Kocmołuchowicz też] doznawało podobnych wrażeń). A tak nie warto. Il faut prendre la vie gaiement ou se brûler la cervelle tak mawiał, cytując Maupassanta, jeden z nieprzyjemniejszych kawaleryjskich typów szkolnych, tak zwany nieprzyjemniaczek, naczelnik maneżu, porucznik Wołodyjowicz. Miało to dodawać ducha wychowankom. Genezyp czuł, że żyć będzie krótko na czym opierał to przypuszczenie, sam nie wiedział, w każdym razie nie na groźniejących wypadkach. Rok dwudziesty pierwszy wydawał mu się samą wiecznością ale o tym później.

Szkolni przyjaciele byli bardzo nieciekawi. Jeden różowy intuicyjny chłopczyna, o rok od Zypcia młodszy, był dość delikatny, ale za to głupawy. Drugi pierwotnawo-mądrawy, trzydziestoletni chłop, były urzędnik bankowy, miał faktycznie wyższe intelektualne aspiracje, ale za to tak był nieprzyjemny w swych formach towarzyskich, że tamte zalety ginęły w nich jak małe brylanciki w olbrzymim śmietnisku. Poza tym ćma pół-automatycznych, zaledwie zdających sobie sprawę z własnego istnienia, duchowych chudzielców. A wszystko to było złe, zazdrosne, pełne wzajemnej pogardy i napuszone, operujące w rozmowie ciągłymi przykrymi aluzjami i złośliwościami, na które nie wiadomo było jak reagować. Bo Zypcio złośliwym nie był i cierpiał na esprit d'escalier w formie ostrej. Nie reagował drugi raz, trzeci, czwarty, aż nagle robił awanturę o byle chamską poufałość i zrywał stosunki, co mu wyrabiało opinię nadwrażliwego psychopaty, jakim faktycznie był. Zbyteczna wrażliwość myślał z goryczą. Dobrze, ale jest to wyrazem pewnej subtelności. Czemu na mnie nikt się nie skarży? Czyż ideałem naszym ma być chamstwo i niedelikatność? Ale cóż pomóc mogły takie myśli? Trzeba było się izolować, bo przypuść tu raz chama do konfidencji zaraz ci na mordę wlizie. A robić przykrości i peszyć ludzi Zypcio nie umiał wcale był w ogóle dobry, po prostu dobry co tu ciekawego można o tym powiedzieć.

Ваша оценка очень важна

0
Шрифт
Фон

Помогите Вашим друзьям узнать о библиотеке

Скачать книгу

Если нет возможности читать онлайн, скачайте книгу файлом для электронной книжки и читайте офлайн.

fb2.zip txt txt.zip rtf.zip a4.pdf a6.pdf mobi.prc epub ios.epub fb3

Похожие книги

БЛАТНОЙ
18.3К 188

Популярные книги автора