Domańska Antonina - Historia żółtej ciżemki стр 9.

Шрифт
Фон

 Gadaj no, dziecko, przyjrzałeś się też onemu dobrze? Poznałbyś go?

 Jesce by nie! Juzem go dziś widział w lesie nad rzeką; a teraz, miesiąc mu świecił prosto w twarz, od razum poznał, ze ten sam.

 Jakże wygląda?

 Ano, duży, ciemny na gębie, broda carna

 Wybornie! przerwał któryś z ludzi a jak był odziany?

 Nicem cudak abo147 carownik odpowiedział Wawrzuś. Opońca z kapturem, kapelus z muselkami.

 Pielgrzym! Pielgrzym! zawołało kilkoro na raz.

 A jakże, był tu taki przed wieczorem!

 I ja go widziałem!

 I ja!

 I ja!

Wszyscy obecni zaczęli sobie opowiadać, gdzie który spotkał pielgrzyma; byli tacy, co rozmawiali z nim nawet. Inni widzieli, jak wchodził do kościoła.

 Aha zawołała jakaś dziewczyna schował się pewnikiem do kąta i dał się zamknąć.

 Słusznie. Ino krótkie miał odzienie, wyraźnie widziałem.

 Nic dziwnego, szeroki płaszcz zawadzałby mu przy wyłażeniu oknem.

 Aha, aha, jesce cosik! zakrzyknął nagle Wawrzuś.

 No, co?

 Ucha nie miał lewego.

 Co? Ucha nie miał? To ci dopiero!

 Ano, po takim znaku od razu poznać.

Z drugiej strony rynku spieszno szedł burmistrz, za nim sześciu ceklarzy, czyli straż policyjna. Do ceklarzy przyłączyli się stróże nocni i prawie cała męska ludność miasteczka. Podzielono ich na trzy oddziały i domyślając się, że zbrodniarz najprędzej będzie uciekał ku lasowi, bo tam w nieprzebytych gąszczach skryć się łatwo, a pościg prawie niemożliwy, rozkazał pan burmistrz zabiec mu z trzech stron i przeciąć drogę do lasu.

Wyruszyli z latarniami i z pochodniami, bo jak na złość księżyc przysłoniły chmury.

 Rozstąpcie się, ludzie! zawołał ktoś w tłumie ksiądz idzie!

Proboszcz z gołą głową biegł na przełaj ku kościołowi; stary zakrystian z latarnią w ręku, nie mogąc mu nadążyć, przystawał w tyle zadyszany.

 Usuńcie się ode drzwi!

Ksiądz wyjął klucz z kieszeni i drżącą ręką ciężki zamek otworzył. Pilno mu było sprawdzić co najważniejsze, czy świętokradca nie tknął i nie rozsypał komunikantów. Burmistrz pospieszył z nim. Pokazało się, że cyborium148 było nie naruszone; proboszcz odetchnął spokojniej. Skarbczyk, zaryglowany grubą żelazną sztabą i zamknięty na dwie kłódki, znaleziono także w całości, złodziej zabrał tylko to, co było na wierzchu w zakrystii: dwa kielichy przygotowane do mszy świętej na jutrzejszy odpust, relikwiarz149 złoty i takąż monstrancję. Szukając po szufladach, wywlókł aparata150 kościelne i rozrzucił je po podłodze. Szkoda była znaczna, ale w skarbcu znajdowały się klejnoty i złote naczynia dziesięćkroć większej wartości. Jeszcze nie posprzątali z podłogi wszystkich kap i ornatów, gdy uszu ich doleciały wściekłe wrzaski. Wybiegli z kościoła.

Tłum, kilkaset głów liczący, prowadził pojmanego złoczyńcę. Gdyby nie ceklarze i stróże nocni, którzy go wzięli między siebie, poszarpano by go żywcem na sztuki. Łagodna, raczej ospała ludność miasteczka, popadłszy w szał, zdolna była do najsroższego okrucieństwa.

 Pasy drzeć z łotra! wołano.

 Oczy wyłupić!

 Ręce odrąbać świętokradcy!

 Na gałąź!

 Żywcem spalić!

Z wysokości schodów kościelnych proboszcz krzyknął gromkim głosem:

 Spokój! Milczeć!

Najbliżsi usłyszeli rozkaz, posłali go wstecz, strażnicy ze swej strony uciszali rozhukaną zgraję, szumiało jeszcze i wrzało kilka minut, wreszcie zmęczyli się i umilkli. Burmistrz, stanąwszy obok proboszcza, zawołał:

 Dość tych hałasów! Zbrodniarzaście pojmali, a sami sprawujecie się jak zbóje. O cóż krzyczycie? Wszak stoi skrępowany przed wami; jutro odwiezie go straż do grodu, sędziowie wydadzą wyrok sprawiedliwy, topór go nie minie, to pewna. Tedy nie szukajcie na nim pomsty, a zachowajcie spokój.

Tłum oprzytomniał i usłuchał. Nieznajomy, którego mimo pęt na rękach trzymali za ramiona dwaj ceklarze, skorzystał z chwili ciszy i usiłując pokłonić się burmistrzowi, rzekł tonem zupełnie spokojnym:

 Zezwólcie, miłościwy burmistrzu, abym niewinny człowiek, rzeknął słowo w swej obronie.

Groźne okrzyki zaczęły się wyrywać z tłumu.

 Uciszcie się; niech mówi nakazał burmistrz.

 Szedłem ulicą miasta mówił nieznajomy szedłem powoli, zmęczony długą drogą; nie w myśli mi było uciekać ni kryć się; szukałem noclegu, a wszystkie domostwa były pozamykane. Tedy chciałem zapytać pierwszego lepszego przechodnia, gdzie plebania, i księdza proboszcza prosić o kąt i wiązkę słomy, a jutro rano byłbym poszedł dalej, bo do Krakowa zdążam. Aliści, pogrążonego w myślach, napadli ze srogimi okrzykami zbrojni ludzie, skrępowali do krwi i wloką niczym mordercę, gdy nawet nie odgaduję, o co mnie oskarżają.

 Oho, wilk w baraniej skórze! krzyknął stary jakiś mieszczanin.

 Po drodze mówił dalej pojmany wyrozumiałem coś niecoś, domyślam się, że popełniono tu kradzież. Zali151 jedną nitkę cudzą mam na sobie? Ubogi jestem, głodny, bezdomny, ale uczciwy. Rozkażcie, panie, aby mnie puszczono wolno.

Jeszcze domawiał ostatnich słów, gdy z ulicy najbliższej rogatek wybiegło dwóch wyrostków z radosnymi okrzykami:

 Znaleźliśmy święte sprzęty, wielebny panie!

 Jest wszystko! Porzucił bezecnik pod płotem!

 A co? A co? Jeszcze teraz będziesz świętego udawał? krzyknął mu ktoś nad samym uchem.

 Czyli152 zaprzeczam, że była kradzież? odparł, ruszając ramionami. Złodziej uciekł, a niewinnego dręczycie.

 O ludzie gdzież macie upamiętanie! krzyknęła ta sama kobieta, która najpierwsza wypytywała Wawrzusia. Ady zawołajcie dziecko, to nam powie, zali tego widział w kościelnym oknie abo inszego.

 A prawda święte słowa!

 Dawajcie chłopaka!

 Nie ma go!

 Pewno do domu poszedł!

 Nie, skrył się za przymurek. Chodź tu, chodź, czego się boisz? Zbój związany.

Przyprowadzono Wawrzusia przed oblicze pana burmistrza, ten go ujął za rączkę i rozkazał przywieść bliżej pojmanego. Jeden z ceklarzy oświecał go latarnią.

 Przypatrz się dobrze; znasz tego człowieka?

 Nie znam go.

 Widzi wasza wielmożność dziecko chyba nie kłamie! tryumfująco zawołał obcy.

 Więc nie jego widziałeś spuszczającego się oknem z kościoła?

 Juści153, ze jego.

 Czemuż tedy gadasz, że go nie znasz?

 Bo prawda. Wiem ja, kto to taki? Dziś w lesie pirsy154 raz w życiu go widziałem. To jakoż mam świadcyć, co go znam?

 Zaspanego, głupiego brzdąca robicie moim oskarżycielem z goryczą rzekł pojmany. Zaiste, bezpieczno podróżnemu przechodzić przez to sławne miasto.

 Powiedz prawdę, możeś niedobrze widział, może ci się ino zdaje? Może to był ktoś podobny, a nie ten sam? badał burmistrz Wawrzusia.

 Cóz mi się ma zdawać? Sami se obaccie, cy ma oba usy. Złodziej nie miał lewego.

Stary Mikołaj odgarnął ręką długie włosy nieznajomego.

*

Gdy straż odprowadzała świętokradcę do tymczasowego więzienia w podziemiach ratusza, zbrodzień odwrócił głowę i długie spojrzenie, straszny wzrok wilka schwytanego w samotrzask, utkwił w twarzy Wawrzusia. Górna warga drgnęła, błysnęły zęby

Ваша оценка очень важна

0
Шрифт
Фон

Помогите Вашим друзьям узнать о библиотеке

Скачать книгу

Если нет возможности читать онлайн, скачайте книгу файлом для электронной книжки и читайте офлайн.

fb2.zip txt txt.zip rtf.zip a4.pdf a6.pdf mobi.prc epub ios.epub fb3

Похожие книги

БЛАТНОЙ
18.4К 188

Популярные книги автора