Domańska Antonina - Historia żółtej ciżemki стр 13.

Шрифт
Фон

 Sławetne państwo, dorzućcie i dziecku jakich parę miedziaków; dostanie karę, jak z niczym wróci.

Sprzątnięto kuglarskie przybory, deski i kobylice184 schowano do wozu; Grzegorz i Froncek umyli się, przebrali w suknie codzienne i wyszli pogapić się na jarmark. Poważny, otyły człek w szaraczkowym185 żupanie186 wyglądał raczej na handlarza nierogacizny niż na wiłę-pajaca. A z Froncka taki był urodziwy parobeczek, aż coś dziewczętom oczy ku niemu ciągnęło; ani gadania, żeby to był ten sam, co kozły magał i czarnego diabła udawał. On też umyślnie tak się smolił i szpecił, żeby go później nie poznawano.

 Dobrze matka zrobiła, że dziecko przyprowadziła wczoraj spać przy naszym wozie rzekł stary do syna tyś już za duży, koza cię nie udźwignie, a takie małe ino przyuczyć, będzie fikało aż hej.

 Matka nie zgodzą się odpowiedział syn dy mówili dziś rano, że trzeba dziecko odprowadzić na plebanię, to go proboszcz odeśle do domu.

 Juści proboszcz tyle wie, co i my, gdzież go odeśle? Pogadam z matką na wyrozumienie. Abo to chłopcu krzywda u nas będzie? Poje se po uszy, a zechce, to i wyżej uszu, nie narobi się, ino tyle, co naukę odprawi z godzinę co dzień.

 Aha, i co baty brać będzie rozśmiał się Froncek.

 Bez bata nic rzekł ojciec sentencjonalnie i tyś brał bicie do krwi nieraz.

 Oj, brałem, brałem!

 No i co? Kości masz całe, wyrosłeś jak chabina, sztuki pięknie pokazujesz, krzywda ci?

 Żadna dziewucha wiły za męża nie zechce.

 Głupiś a matka mnie zechciała? Zresztą, co tu gadać, poźryj187 ino, czy aby jedna przejdzie, co by się nie ośmiała188 do ciebie. Każde rzemiosło dobre, byle chleb dało. Tedy wyjedziemy stąd dziś na noc, jutro popas w Księżej Wólce, a pojutrze przedstawienie w Miechowie, bo tam właśnie przypada kiermasz. Trzeba chłopca przez jutro poduczyć, coby choć na rękach pobiegał. Dasz rady?

 Jak będzie chętny, czemu nie; chodzić na rękach cale nie sztuka.

 Pogadaj z nim mądre słowo; postrasz go mną, to usłucha.

Jak stary Grzegorz zarządził, tak uczyniono: przed samą nocą wyjechali z miasteczka, matka z trojgiem młodych w budzie, ojciec na koźle, biała koza na postronku za wozem. Wczesnym rankiem dotarli do ślicznej polanki w lesie; Grzegorz wyprzągł konie, rozpalono ognisko, Margosia przyniosła wody z rzeczki, matka gotowała śniadanie, a Froncek zakrzątnął się około Wawrzusia i pierwszej lekcji gimnastyki. Malec wręcz odpowiedział, że nie będzie chodził na rękach, boby się ludzie w Porębie z niego wyśmiali, gdyby odmiennie chodził niż inni.

 Ja ci też nie kazuję od rana do nocy do góry nogami uganiać, ino cię muszę nauczyć; tatuś tak przykazali.

 Na co?

 Co ci ta o to189; kazali i dość. No, szkoda czasu.

Wziął go wpół za krajkę jedną ręką, obie nóżki w drugą i zaczęła się lekcja.

 Nie chce nie bede cego mnie męcys! wrzeszczał Wawrzuś.

Aż tu Grzegorz przyskoczył z batem.

 A w skórę chcesz? Darmozjadzie jeden! I zaciął go po gołych nóżkach, aż czerwone pręgi wystąpiły. Masz robić, co ci każą, a nie, to baty.

I Wawrzuś robił, co mu kazano, byle nie brać batów. Zgrabniutki, drobny, lekki, tego samego rana zgłębił tajemnicze prawidła równowagi, aż się Grzegorz zdumiał, jakie dziecko pojętne. Biegał na rękach tak swobodnie, jak niejeden i na nogach lepiej nie potrafi. Przy obiedzie dostał pochwałę i kilka słów zachęty do dalszej pracy.

 Kiej ja wolę do Poręby. Gadaliście, co mnie zawieziecie do tatusia.

 Jakie też to głupie dziecko, to strach odparł Grzegorz, niosąc łyżkę do ust nie widzisz to, że prościuteńko do Poręby jedziemy?

Roześmiali się wszyscy jakimś niemiłym śmiechem, tylko Grzegorzowa ruszyła ramionami niechętnie.

 Prościuteńko? powtórzył Wawrzuś, klaszcząc w rączki. A daleko jesce?

 Ha, będzie ze trzy staje190 odpowiedział Froncek poważnie, a stary dorzucił:

 E chyba ze cztery.

I znowu parsknęli śmiechem.

 A w którą stronę?

 O tam, gdzie te brzózki, zakręca się gościniec i już Poręba jak na dłoni.

Po obiedzie Grzegorz legł odpocząć. Froncek z Margosią poszli szukać grzybów, a Wawrzuś bawił się z kozą, z którą od pierwszej chwili poznania zawarł serdeczną przyjaźń Słowa Froncka, że za brzózkami już widać Porębę, brzmiały mu wciąż w uszach; coś go gnało w tę stronę

To i cego będę cekał, może długo jesce będą popasać myślał a kiedy to tak blisko, to chyba trafię. Podszedł do Grzegorzowej i pocałował ją w rękę.

 A czego chcesz, synku?

 Przysedłem was pożegnać, ide do domu. Bóg zapłać za wsytko.

 Co też ty gadasz, dziecko? Co ci się zwiduje? Nie trafisz.

 Gadali, ze blisko; juz mi ta nie brońcie, muse iść.

Rzucił się jednym skokiem i gnał jak szalony ku brzózkom; bała się krzyczeć, żeby męża nie zbudzić, biegnąć nie miała siły

Ha, wola boska, niech dziecko umyka pomyślała trafi na dobrych ludzi, może go lepszy los czeka niż biedowanie z nami.

Nieszczęściem dla Wawrzusia, droga zakręcająca się za brzózkami nie tylko że nie prowadziła do Poręby, ale co gorsza, była drogą do Miechowa, gdzie właśnie zdążali kuglarze.

Z początku leciał jak na skrzydłach, a ciągle wypatrywał oczy, gdzie ta Poręba, co miała być widna jak na dłoni. Wiele drogi nie uszedł, już musiał zwolnić kroku, a po godzinie siadł pod dziką gruszą przy drodze, odpocząć chwileczkę. Słońce przypiekało, nogi trochę bolały, wyciągnął się w cieniu i usnął.

Zbudził go ból piekący jak ogień zerwał się na równe nogi Stary Grzegorz stał nad nim czerwony ze złości i prał batem gęsto a ostro.

 Będziesz uciekać? Będziesz? będziesz? będziesz?

 Ja nie uciekał, ino szedł do domu, do tatusia!

 Masz za tatusia! Masz za Porębę! Masz!

Za każdym słowem padał powiązany w węzły powrózek na zgrzebną koszulinę, dziecko zwijało się, kurczyło, drgało

 O Jezu nie będę nigdy nie będę! zakrzyczał rozdzierającym głosem.

 Pamiętaj sobie! Jeszcze jeden raz spróbujesz, to cię tak wytłukę, że krwią spłyniesz, łotrowskie nasienie! No, zbieraj nogi, do budy!

Od następnego rana rozpoczął Wawrzuś służbę u linoskoczków, ciężkie terminowanie. Musiał chodzić na rękach, magać kozły na odległość i w miejscu, skakać przez drążek wysoko nastawiony, a gdy już nabrał wielkiej wprawy w tym wszystkim, Margosia uczyła go chodzić na linie rozciągniętej tuż ponad ziemią. Rozpinano ją co dzień o pół stopy wyżej, a nauczycielka tłumaczyła bardzo łagodnie, głaskała i całowała, gdy się dobrze udało, a nigdy nie biła. Zrozumiał, że nie trzeba patrzeć na dół, bo się w głowie zawraca, zrozumiał, że stawiając lewą nogę, trzeba się przechylić odrobinę w lewo i nawzajem. Ale bardzo często jeszcze spadał z liny, więc o popisywaniu się tą sztuką nie mogło być mowy. Za to biała koza miała się z pyszna. Przed trzema laty, gdy Froncek był mało co większy od Wawrzusia, a koza ledwie wychodziła z dzieciństwa, wytresowano ją do pewnych ćwiczeń. Kózka myślała, że to figle, i chętnie dokazywała z Fronckiem. Ale dawno już swych sztuk zapomniała i trzeba ją było uczyć na nowo. To jedno było dobre, że nie wiedząc jeszcze, co go czeka, Wawrzuś dzielił się z kozą swoim chlebem, odkradał Grzegorzowej szczypteczki soli i tymi frykasami kupił sobie miłość Beksy na wieki. Gdy więc przyszło, rozpędziwszy się, chwycić kozę za rogi, przewrócić w powietrzu koziołka i stanąć jej równymi nogami na grzbiecie, Beksa nie sprzeciwiała się zbytnio woli swego przyjaciela, zwłaszcza że wspomnienia młodości budziły się w jej pamięci, nastawiała rogaty łeb jak do walki i stała jak wryta, co było ułatwieniem dla Wawrzusia.

Ваша оценка очень важна

0
Шрифт
Фон

Помогите Вашим друзьям узнать о библиотеке

Скачать книгу

Если нет возможности читать онлайн, скачайте книгу файлом для электронной книжки и читайте офлайн.

fb2.zip txt txt.zip rtf.zip a4.pdf a6.pdf mobi.prc epub ios.epub fb3

Похожие книги

БЛАТНОЙ
18.4К 188

Популярные книги автора