I powtórzył sztukę po raz drugi.
Teraz, gdy się czuję dziwnie wzmocnionym i rześkim, jakby mi dwadzieścia lat ubyło, rad będę okazać sławetnemu zgromadzeniu skuteczność pożywnego śniadania. Hej, Froncek! Przynieś no tu antałek piwa spod wiechy178 słyszysz?
Czarny diablik poskoczył do najbliższej szynkowni, wrócił dźwigając z wielkim wysiłkiem sporą dębową beczułkę i postawił ją przed ojcem na stole.
Zanim się wezmę do pracy, miło mi przedstawić waszym miłościom dziecinę płci męskiej, cudownie od urodzenia uzdolnioną. Oto jest Franciscus bipes nero179! Gdy miał dzień życia, już się zapijał mlekiem; skończywszy pięć lat, chodził niezgorzej, a w dziesiącich gadał jak stary. Co najwięcej podziwu godne, że tak hojnie obdarzony od natury, wychował się zdrowo i żyje do dnia dzisiejszego. Froncek pokłoń się państwu, a pięknie!
Chłopak odbił się nogą od ziemi, obrócił się w powietrzu jak fryga, magnął180 z dziesięć koziołków, po czym wymaszerował na rękach do budy.
Grzegorz ujął baryłkę dwoma palcami za brzeg ponad dnem wystający i kilka razy wywinął nią młyńca.
Ho, ho! zawołała jakaś kobieta z tłumu antałek181 próżny, niewielka sztuka.
Ja sam widziałem, że karczmarz próżny dawał! ze śmiechem krzyknął ktoś drugi.
Za łaską waszych miłościów z obrażoną miną rzekł kuglarz i próżnym antałkiem migać w kółko, trzymając go w dwóch palcach, nie tak łatwo, jak się zdaje; a dopieroż pełnym. Kto mi zaprzecza, jakoby w baryłce piwa nie było?
Majster Prot, opierając się na słowach owego, co widział, że antał próżny, podniósł rękę.
O zakład!
Zgoda!
Kto przegra, ten wiadro piwa zapłaci; ja alibo wy.
Dobrze!
Dawajcie dzbany i szklanice!
Przyniesiono; Grzegorz odszpuntował i nalawszy do dzbanów, uprzejmie częstował zgromadzenie. Wszyscy pili ze smakiem i śmiali się z pana Prota.
A bo czego tamten krzyczał głupstwa, jak nie był swego pewny? I podział się gdzieś abo cicho siedzi, bo go wstyd.
Cale182 mi nie wstyd, stoję przy was.
Gdzie? Kto?
Majster Prot obejrzał się ze złością, chcąc pomścić wyśmiewiska ludzkie i koszt poniesiony, ale tuż przy nim stało dwoje małych dzieci, trochę dalej Stach z Marysią, zagadani i o bożym świecie nie wiedzący, a z tyłu Damian Jemioła z małżonką, kumotrowie a przyjaciele majstra Prota.
Ciekawość, gdzie stoi, kiej nikogo nie widzę.
Wlazłem do waszej kieszeni! odezwało się coś przyciszonym głosem.
Czary! Diabli!
Diabelskie psikusy! zaczęto wołać ze strachem; niejeden by rad uciekł, ale w ciżbie trudno się było wycofać.
Aż tu nagle pan pisarz, stojący również w pierwszym rzędzie, uderzył się ręką w czoło i parsknął śmiechem.
Juści zaraz czary! Brzuchomówca i tyle! Owa baba, co gadała, i ten drugi, i to, co w kieszeń wlazło, wszystko on sam gadał.
Magister Gregorius popatrzał na publiczność z dumą i zadowoleniem i złożył nowy ukłon na trzy strony.
Śmiechu i oklasków było co niemiara. Przywołano Froncka, fikał, brykał jak opętany, toczył się po kobiercu zwinięty w kłąb; ani dopatrzeć, gdzie głowa, a gdzie nogi! Potem Wawrzek podawał mu różnokolorowe piłki, a on ich dziesięć wyrzucał w powietrze, łapał zręcznie i znowu rzucał, żadna z dziesięciu nie spadła ani razu na ziemię.
Na zakończenie uwiązano linę do rynny na piąterku zajazdu Pod Złotą Gęsią, przeciągnięto skośnie do rynny na takiej samej wysokości po drugiej stronie placu i naturalnie magister Gregorius uprzedził sławetne zgromadzenie, że córka jego Margarita, dziewka wdzięczna ku wejrzeniu a cnotliwa, przejdzie po linie z jednego końca na drugi, po czym wróci na powrót, cofając się.
Hucznymi oklaskami przyjęto tę zapowiedź, a on dodał poważnie:
Raczą wasze miłoście nie dziwować się głośno ani biciem rąk okazować swej uciechy, dopokąd się ta arcyniebezpieczna sztuka nie skończy; tu chodzi o życie.
Głos kuglarza drżał trwogą o ukochane dziecko pobielana twarz wyglądała brzydko i śmiesznie.
Froncek wyprowadził Margosię na kobierzec, ukłoniła się publiczności, szczerząc białe ząbki, po czym pobiegli oboje Pod Złotą Gęś. Dziewczyna ukazała się w otwartym oknie, stanęła na wyprężonej linie, z drążkiem w rękach dla utrzymania równowagi, i powoli, sztywna, jakby drewniana, nie patrząc w dół, ale prosto przed siebie, zrobiła parę kroków. Małe nóżki stawiała zręcznie i ostrożnie
Wawrzuś nie rozumiał wcale, co miały znaczyć przygotowania z liną; dopiero gdy zobaczył królewnę, stąpającą po sznurze jakieś dwadzieścia stóp nad ziemią, wrzasnął, jakby go nożem krajano, i puścił się pędem ku zajazdowi, nie wiedział po co, zapewne ratować ją od śmierci. Jakaś twarda ręka chwyciła go za kołnierz, a jeszcze twardszy głos szepnął mu w ucho:
Stój i milcz, raku przejęty! Jak się będziesz darł, przestraszysz dziewczynę, spadnie i zabije się. Ani mi piśnij, bo cię w szmaty potargam!
Dziecko zatkało buzię rękoma i stało jak martwe, z oczami w Margosię utkwionymi, śledząc każde jej poruszenie. Ojciec grał na piszczałce jakiś marsz dziki, ale bardzo rytmiczny, matka uderzała w bęben, dziewczyna szła po linie jak lunatyczka, stawiając nóżki do taktu, bo w ten sposób łatwiej utrzymywała równowagę. Gdy już stanęła w przeciwnym oknie, usiadła na futrynie i odpoczywała. Była bardzo blada.
Po chwilce stanęła znów na linie, ale odwrócona do niej plecami, i rozpoczęła powrót, cofając się krok za krokiem. Serca patrzących biły na wyścigi z tamburinem matki i piszczałką ojca.
Jeszcze dwa kroki jeszcze jeden już wszystko dobrze!
Teraz dopiero zahuczał rynek oklaskami i krzykiem tłumu, aż mury domów echem odpowiadały. Wawrzuś przykucnął na ziemi i wstrzymywany tak długo strach o królewnę wyrzucał z siebie głośnym szlochaniem.
No, wstawaj masz tu szmatę, otrzyj se ślipie burknął półgłosem Grzegorz. Nie mówiłem ci, że będziesz zbierał denary z Margośką? No, ruszże się!
Trzeba się było uwijać, zanim publiczność ochłonie z zapału. Margosia cała w pąsach, z uśmiechem, wzięła ze stołu przygotowane już na ten cel talerzyki, jeden dała Wawrzkowi i kazała mu iść za sobą. Widzowie znaleźli się wcale przyzwoicie, mało kto umknął cichaczem, nie rzuciwszy denara. Dziewczyna śpiewała przy tym wesołe ludowe piosenki, to znów przerywała sobie w pół wiersza, by pożartować z jednym, drugim; ładna jej twarzyczka i dowcipne słówka zjednały jej przychylność wszystkich. Na talerzyku rosła góra miedziaków, gdzieniegdzie przeświecały srebrne pieniążki. Wawrzuś nadstawiał swoją miseczkę, ale nikt na niego nie zważał; dopiero jakaś litościwa mieszczka użaliła się zaczerwienionych oczu dziecka i rzuciła mu trojaka.
A czego to płaczesz, mały?
To mój braciszek, dopraszam się waszej łaski prędko odpowiedziała Margosia pewnikiem co przeskrobał i tatuś mu dali w kark; ale to u nas chleb powszedni, widzicie, już się śmieje.
Istotnie, myśl, że miałby być braciszkiem królewny, wydała się chłopcu tak zabawną, że roztworzył183 buzię i pokazał wszystkie zęby.