Uwolnił się więc od władcy wschodu, króla chaosu, ale ponieważ cokolwiek istnieje poza granicami Prawieku, jest zamazane i płynne jak sen, Michał nie myślał już o tym, wchodząc na most.
Był chory, wycieńczony i brudny. Twarz zarosła mu czarną szczeciną, a we włosach hulały stada wszy. Zniszczony mundur rozbitej armii wisiał na nim jak na kiju i nie miał ani jednego guzika. Błyszczące guziki z carskim orłem Michał wymienił na chleb. Miał też gorączkę, biegunkę i męczące uczucie, że nie istnieje już ten świat, z którego wyruszył. Nadzieja wróciła mu, gdy stanął na moście i zobaczył Czarną i Białkę, łączące się ze sobą w nieustającym weselu. Rzeki pozostały, most pozostał i pozostał także upał kruszący kamienie.
Z mostu zobaczył Michał biały młyn i czerwone pelargonie w oknach.
Przed młynem bawiło się dziecko. Mała dziewczynka z grubymi warkoczami. Mogła mieć trzy, cztery lata. Wokół niej z powagą dreptały białe kury. Kobiece ręce otworzyły okno. „Zdarzy się najgorsze" – pomyślał Michał. Odbite w poruszonej szybie słońce na chwilę go oślepiło. Michał ruszył do młyna.
Spał cały dzień i całą noc, a we śnie liczył wszystkie dni ostatnich pięciu lat. Jego zmęczony, zamroczony umysł mylił się i błądził w sennych labiryntach, dlatego Michał musiał swoje liczenie zaczynać wciąż od nowa. Przez ten czas Genowefa uważnie oglądała sztywny od kurzu mundur, dotykała przepoconego kołnierza, zanurzała ręce w kieszeniach pachnących tytoniem. Pieściła sprzączki plecaka, ale nie śmiała go otworzyć. Potem mundur zawisł na płocie, tak że musieli go zobaczyć wszyscy, którzy przechodzili koło młyna.
Michał obudził się nazajutrz o świcie i przyglądał śpiącemu dziecku. Dokładnie nazywał to, co widział:
– Ma brązowe włosy, gęste. Ma ciemne brwi, ciemną cerę, małe uszy, nos mały, wszystkie dzieci mają małe nosy, ręce… pulchne, dziecięce, ale widać paznokcie, okrągłe.
Potem podszedł do lustra i przyglądał się sobie. Był dla siebie, obcym człowiekiem.
Obszedł młyn i głaskał obracające się wielkie kamienne koło. Zbierał dłonią mączny pyl, smakował go końcem języka. Zanurzył ręce w wodzie, przejechał palcem po deskach płotu, wąchał kwiaty, poruszył kołem sieczkarni. Skrzypnęło i ucięło plaster zgniecionych pokrzyw.
Za młynem wszedł w wysoką trawę i zrobił siku.
Kiedy wrócił do izby, odważył się spojrzeć na Genowefę. Nie spała. Patrzyła na niego.
– Michał, nie dotknął mnie żaden mężczyzna.
Czas Misi
Misia, jak każdy człowiek, urodziła się rozbita na części, niepełna, w kawałkach. Wszystko w niej było osobno – patrzenie, słyszenie, rozumienie, czucie, przeczuwanie i doznania. Jej małym ciałem władały odruchy i instynkty. Całe przyszłe życie Misi miało polegać na złożeniu tego w jedną całość, a potem pozwoleniu na rozpad.
Potrzebowała kogoś, kto stanąłby przed nią i był dla niej lustrem, w którym ona odbije się jako całość.
Pierwsze wspomnienie Misi wiązało się z widokiem obszarpanego mężczyzny na drodze do młyna. Jej ojciec słaniał się na nogach, a potem często płakał w nocy wtulony w piersi mamy. Dlatego Misia potraktowała go jako równego sobie.
Od tej pory czuła, że nie istnieje różnica między dorosłym a dzieckiem w niczym, co naprawdę byłoby ważne. Dziecko i człowiek dorosły – to stany przejściowe. Misia obserwowała bacznie, jak zmienia się sama i jak wokół niej zmieniają się inni, ale nie wiedziała, ku czemu to zmierza, co jest celem tych zmian. W tekturowym pudełku przechowywała pamiątki po sobie samej, tej małej i potem większej – włóczkowe niemowlęce buciki, maleńką czapkę, jakby uszyto ją na pięść, nie na głowę dziecka, płócienną koszulkę, pierwszą sukienkę. Stawiała potem swoją sześcioletnią stopę obok włóczkowego bucika i przeczuwała fascynujące prawa czasu.
Od powrotu ojca Misia zaczęła widzieć świat. Przedtem wszystko było zamazane i nieostre. Sprzed powrotu ojca Misia nie pamiętała siebie, jakby w ogóle nie istniała. Pamiętała pojedyncze rzeczy. Młyn wydawał jej się wtedy ogromną, jednolitą bryłą, bez początku i końca, bez dołu i góry. Potem ujrzała młyn inaczej – rozumem. Miał sens i formę. Podobnie było z innymi rzeczami. Kiedyś, gdy Misia myślała „rzeka", znaczyło to coś zimnego i mokrego. Teraz widziała, że rzeka płynie skądś i dokądś, i że ta sama rzeka istnieje przed i za mostem, i że są inne rzeki… Nożyczki – kiedyś to było dziwne, skomplikowane i trudne w użyciu narzędzie, którym magicznie posługiwała się mama. Od kiedy przy stole na stałe zasiadł ojciec, Misia zobaczyła, że nożyczki to prosty mechanizm dwóch ostrzy. Zrobiła coś podobnego z dwóch płaskich patyczków. Potem długo próbowała znów ujrzeć rzeczy takimi, jakimi były przedtem, ale ojciec zmienił świat na zawsze.
Czas młynka Misi
Ludzie myślą, że żyją bardziej intensywnie niż zwierzęta, niż rośliny, a tym bardziej – niż rzeczy. Zwierzęta przeczuwają, że żyją bardziej intensywnie niż rośliny i rzeczy. Rośliny śnią, że żyją bardziej intensywnie niż rzeczy. A rzeczy trwają, i to trwanie jest bardziej życiem niż cokolwiek innego.
Młynek Misi powstał za sprawą czyichś rąk, które połączyły drewno, porcelanę i mosiądz w jeden przedmiot. Drzewo, porcelana i mosiądz zmaterializowały ideę mielenia. Mielenia ziaren kawy, żeby je potem zalać wrzątkiem. Nie ma nikogo takiego, o kim można by powiedzieć, że wymyślił młynek, tworzenie jest bowiem tylko przypominaniem sobie tego, co istnieje poza czasem, czyli od zawsze. Człowiek nie potrafi stwarzać z niczego, to boska umiejętność.
Młynek ma brzuch z białej porcelany, a w brzuchu otwór, w którym drewniana szufladka zbiera owoce pracy. Brzuch jest przykryty mosiężnym kapeluszem z rączką zakończoną kawałkiem drewna. Kapelusz ma zamykaną jamkę – do niej wsypuje się szeleszczące ziarnka kawy.
Młynek powstał w jakiejś manufakturze, a potem trafił do czyjegoś domu, gdzie codziennie przed południem mełł kawę. Trzymały go ręce, ciepłe i żywe. Przyciskały go do jakichś piersi, gdzie pod perkalem czy flanelą biło ludzkie serce. Potem wojna przeniosła go swoim impetem z bezpiecznej półki w kuchni w pudło z innymi przedmiotami, w sakwojaże i worki, w wagony pociągów, którymi ludzie w panicznej ucieczce przed gwałtowną śmiercią parli przed siebie.