Janek rozglądał się wokół niespokojnie, a potem pozwalał, żeby pod kamieniem przy rozstajach na rok został kształt jego dłoni. Potem, na Boże Narodzenie i Wielkanoc, przychodziły od niego listy, które zaczynały się zawsze w ten sam sposób: „W pierwszych słowach mego listu zawiadamiam, że jestem zdrowy, czego i mamie życzę."
Jego życzenia nie miały mocy. Pisząc myślał pewnie o czym innym. Którejś zimy Stasia nagle zachorowała, i zanim karetce pogotowia udało się przedrzeć przez zaspy śniegu, umarła.
Janek przyjechał spóźniony, akurat gdy zasypywano grób, a wszyscy już się rozeszli. Poszedł do domu matki i długo przyglądał się rzeczom. Te wszystkie słoje z sokami, perkalowe zasłonki, szydełkowe narzuty i pudełeczka zrobione z pocztówek, które wysyłał matce na święta i imieniny, chyba nie miały dla niego wartości. Meble po dziadku Boskim byty toporne, zupełnie nie pasowałyby do segmentów na wysoki połysk. Filiżanki miały wyszczerbione brzegi i poobtłukiwane uszka. Śnieg parł do wewnątrz przybudówki przez szpary w drzwiach. Janek zamknął dom na klucz i poszedł go oddać wujowi.
– Nie chcę tego domu ani niczego, co pochodzi z Prawieku – powiedział do Pawła.
Gdy wracał Gościńcem na przystanek, zatrzymał się nad kamieniem i po chwili wahania zrobił to samo, co każdego roku. Tym razem wcisnął dłoń głęboko w zimną, na wpół zamarzniętą ziemię i trzymał ją tam tak długo, aż z chłodu zdrętwiały mu palce.
Czas rzeczy poczwórnych
Izydor z roku na rok coraz bardziej zdawał sobie sprawę, że nigdy nie wyjedzie z Prawieku. Przypomniał sobie granicę w lesie, ów niewidzialny mur. Ta granica była dla niego. Może Ruta umiała ją przejść, on nie miał ani siły, ani chęci.
Dom opustoszał. Tylko latem ożywiał się za sprawą letników, a wtedy Izydor w ogóle nie opuszczał stryszku. Bał się obcych ludzi. Ostatniej zimy często przyjeżdżał do Boskich Ukleja. Zestarzał się i jeszcze utył. Twarz miał szarą, spuchniętą i przekrwione od wódki oczy. Siadał przy stole, wyglądał wtedy jak góra nadpsutego mięsa, i swoim chrapliwym głosem chwalił się bezustannie. Izydor nienawidził go.
Ukleja na pewno to czuł, a ponieważ był hojny jak sam diabeł, zrobił Izydorowi prezent – podarował mu zdjęcia Ruty. Był to prezent przemyślany. Ukleja wybrał tylko te fotografie, na których nagie ciało Ruty, pokawałkowane dziwacznym oświetleniem, pokrywały zwały jego cielska. Tylko na kilku z nich widać było kobiecą twarz – otwarte usta, przyklejone do policzków spocone włosy.
Izydor oglądał zdjęcia w milczeniu, a potem od-fożył je na stół i poszedł na górę.
– Po co mu pokazałeś te zdjęcia? – usłyszał jeszcze głos Pawła.
Ukleja wybuchnął śmiechem.
Od tego dnia Izydor przestał schodzić na dół. Misia zanosiła mu jedzenie na stryszek i siadała przy nim na łóżku. Milczeli chwilę oboje, po czym Misia wzdychała i wracała do kuchni.
Nie chciało mu się wstawać. Dobrze było leżeć i śnić. A śniło mu się wciąż to samo – ogromne przestrzenie wypełnione formami geometrycznymi. Matowe wielościany, przezroczyste ostrosłupy i opalizujące walce. Płynęły nad rozległą płaszczyzną, którą można by nazwać ziemią, gdyby nie to, że nie było nad nią nieba. Zamiast niego ziała wielka czarna dziura. Przyglądanie się jej sprowadzało do snu lęk.
We śnie panowała cisza. Nawet gdy potężne bryły ocierały się o siebie, nie towarzyszył temu żaden zgrzyt, żaden szelest.
W tym śnie nie było Izydora. Był tylko jakiś obcy obserwator, świadek wydarzeń z jego życia, który mieszkał w Izydorze, ale nim nie był.
Po takim śnie bolała Izydora głowa i musiał cały czas walczyć ze szlochem, który brał się nie wiadomo skąd i na stałe zamieszkał w jego gardle.
Raz przyszedł do niego Paweł. Powiedział, że będą grali w ogrodzie i żeby do nich zszedł. Rozglądał się po stryszku z uznaniem.
– Ładnie tu masz – bąknął.
Zima towarzyszyła smutkowi Izydora. Kiedy patrzył na nagie pola i szare, wilgotne niebo, przypominał mu się wciąż ten sam widok, który zobaczył kiedyś za sprawą Iwana Mukty. Obraz świata bez żadnego znaczenia i sensu, bez Boga. Przerażony mrugał powiekami – tak bardzo chciał tę wizję na zawsze wymazać z pamięci. Ale obraz karmiony smutkiem miał tendencję do rozrastania się, zagarniał jego ciało i duszę. Izydor coraz częściej czuł się stary, bolały go kości na każdą zmianę pogody – świat znęcał się nad nim na wszelkie sposoby. Izydor nie wiedział, co ze sobą począć, gdzie się ukryć.
Trwało to kilka miesięcy, aż ocknął się w nim instynkt i Izydor postanowił się ratować. Kiedy po raz pierwszy pojawił się w kuchni, Misia rozpłakała się i długo tuliła go do swojego pachnącego obiadem fartucha.
– Pachniesz jak mama – powiedział.
Teraz raz dziennie schodził powoli po wąskich schodach na dół i bezmyślnie podkładał gałązki do ognia. Misi zawsze kipiało jakieś mleko, jakaś zupa, i ten znajomy bezpieczny zapach przywracał mu odepchnięty pusty świat. Brał sobie coś do jedzenia i, mrucząc pod nosem, wracał na górę.
– Narąbalbyś drzewa – rzucała za nim Misia. Rąbał drzewo z wdzięcznością. Zapełnił polanami
całą drewutnię.
– Przestałbyś rąbać to drzewo – złościła się.
Wyjął więc z pudła Iwanową lornetkę i ze swoich czterech okien lustrował cały Prawiek. Patrzył na wschód i widział na horyzoncie domy Taszowa, a przed nimi lasy i błonie nad Białka. Widział Niechciałową, która mieszkała w domu Florentynki, jak na łące doiła krowy. Patrzył na południe, na kaplicę świętego Rocha i mleczarnię, i most do miasteczka, i jakiś zabłąkany samochód, i listonosza. Potem przechodził do okna zachodniego – miał widok na Jeszkotle, Czarną Rzekę, dachy pałacu, wieże kościoła i wciąż rozbudowywany dom starców. W końcu szedł do północnego okna i sycił się połaciami lasu, które przecinała wstążka kieleckiej szosy. Widywał te same krajobrazy o każdej porze roku – białe i śnieżne, zielone wiosenne, kolorowe letnie i wypłowiałe jesienne.
Wtedy to Izydor odkrył, że większość ważnych rzeczy na świecie jest poczwórna. Wziął arkusz szarego papieru i narysował ołówkiem tabelę. Tabela miała cztery rubryki. W pierwszym szeregu Izydor napisał:
Zachód Północ Wschód
Południe.
A zaraz potem dodał: Zima Wiosna Lato
Jesień.