To, co wyobrażały zwierzęta, nie było tak zwarte i konkretne, jak mowa ludzi. Nie było tam refleksji. Były za to rzeczy widziane od środka, bez tego ludzkiego oddalenia, które niesie poczucie wyobcowania. Świat wydawał się przez to bardziej przyjazny.
Najważniejsze dla Florentynki były te dwa księżyce z obrazów zwierząt. Zadziwiające, że zwierzęta widziały dwa księżyce, a ludzie tylko jeden. Florentynka nie mogła tego zrozumieć, więc w końcu przestała chcieć zrozumieć. Księżyce były różne, w pewnym sensie nawet sobie przeciwne, ale i identyczne zarazem. Jeden był miękki, nieco wilgotny, czuły. Drugi byt twardy jak srebro, dźwięczał radośnie i świecił. Natura prześladowcy Florentynki była więc podwójna, i tym samym zagrażał jej on jeszcze bardziej.
Czas Misi
Misia, kiedy miała dziesięć lat, była najmniejsza w klasie i dlatego siedziała w pierwszej ławce. Nauczycielka, przechadzając się między ławkami, zawsze głaskała ją po głowie.
W drodze powrotnej ze szkoły Misia zbierała potrzebne lalkom rzeczy: łupiny kasztanów na talerzyki, pokrywki żołędzi na filiżanki, mech na poduszki.
Lecz po przyjściu do domu nie mogła się zdecydować, w co chciałaby się bawić. Z jednej strony ciągnęło ją do lalek, do przebierania ich w sukienki, do karmienia ich potrawami, których nie widać, ale które przecież istnieją. Ciągnęło ją do owijania w beciki ich nieruchomych ciałek, opowiadania im do snu prostych, szmacianych historyjek. Potem, gdy brała je na ręce, ogarniało ją zniechęcenie. Nie było już Karmilli i Judyty ani Bobaska. Oczy Misi widziały płaskie, namalowane na różowych twarzach oczy, uczerwienione policzki, zrośnięte od zawsze usta, dla których nie istnieje żaden pokarm. Misia odwracała to, co uważała kiedyś za Karmillę, i dawała temu czemuś klapsa. Czuła, że uderza trociny obciągnięte materiałem. Lalka nie skarżyła się, nie protestowała. Misia sadzała ją więc różową twarzą do szyby i przestawała się nią zajmować. Szła pogrzebać w maminej toaletce.
Cudownie było skradać się do sypialni rodziców i siadać przed dwuskrzydłowym lustrem, które potrafiło pokazać nawet to, co normalnie jest niewidoczne -cienie w kątach, tył własnej głowy… Misia przymierzała korale, pierścionki, otwierała flakoniki i długo zgłębiała tajemnicę szminki. Któregoś dnia, szczególnie rozczarowana swoimi Karmillami, podniosła szminkę do ust i umalowała je na krwistoczerwone Czerwień szminki poruszyła czas i Misia zobaczyła siebie za kilkadziesiąt lat, taką, jaka umrze. Gwałtownie starła szminkę z ust i wróciła do lalek. Wzięła w swoje dłonie toporne, wypchane trocinami łapki i zaklaskała nimi bezgłośnie.
Zawsze jednak wracała do toaletki matki. Przymierzała jej atłasowe staniki i buty na wysokim obcasie. Z koronkowej halki robiła sobie suknię do ziemi. Patrzyła na swoje odbicie w lustrze i nagle wydawała się sobie śmieszna. „Czy nie lepiej byłoby uszyć balową sukienkę Karmilli?" – myślała i podniecona tą myślą wracała do lalek.
Któregoś dnia, na rozdrożu między toaletką mamy a lalkami, Misia odkryła szufladę w kuchennym stole. W tej szufladzie było wszystko. Cały świat.
Po pierwsze – trzymano tu fotografie. Na jednej z nich był ojciec w ruskim mundurze z jakimś kolegą.
Stali objęci, jak przyjaciele. Michał miał wąsy od ucha do ucha. W tle tryskała fontanna. Na innej były głowy taty i mamy. Mama w białym welonie, u taty – ten sam czarny wąs. Ulubionym zdjęciem Misi stało się zdjęcie mamy z krótko obciętymi włosami i przepaską na czole. Mama wyglądała na nim jak prawdziwa dama. Także Misia miała tu swoje zdjęcie. Siedziała na ławce przed domem z młynkiem na kolanach. Nad jej głową kwitły bzy.
Po drugie – leżał tu najcenniejszy, według Misi, przedmiot w domu – „kamień księżycowy", jak go nazywała. Znalazł go kiedyś na polu jej ojciec i mówił, że jest inny niż wszystkie normalne kamienie. Był prawie idealnie okrągły i w jego powierzchnię wtopiły się maleńkie okruszki czegoś bardzo błyszczącego. Wyglądał jak ozdoba na choinkę. Misia przykładała go sobie do ucha i czekała na jakiś dźwięk, znak od kamienia. Ale kamień z nieba milczał.
Po trzecie – był stary termometr ze stłuczoną w środku rureczką na rtęć. Rtęć mogła więc wędrować po termometrze wolna, nie skrępowana żadną podziałką, niezależna od temperatury. Raz rozciągała się w strumyczek, a potem nieruchomiała zwinięta w kulkę, jak przestraszone zwierzę. Raz wydawała się czarna, innym razem była jednocześnie czarna, srebrzysta i biała. Misia lubiła bawić się termometrem z zamkniętą w nim rtęcią. Uważała, że rtęć jest żywym stworzeniem. Nazwała je Iskrą. Kiedy otwierała szufladę, mówiła cicho:
– Dzień dobry, Iskro.
Po czwarte – do szuflady wrzucano starą, popsutą i niemodną sztuczną biżuterię, te wszystkie odpustowe zakupy, którym nie można się oprzeć: zerwany łańcuszek, z którego złota farbka wytarła się i odsłaniała teraz szary metal, rogową broszkę, delikatną i ażurową, przedstawiającą Kopciuszka, któremu ptaki pomagają wybierać groch z popiołu. Między papierami błyszczały szklane oczka zapomnianych pierścionków z jarmarku, uchwyty kolczyków, szklane koraliki różnych kształtów. Misia podziwiała ich proste, nieprzydatne piękno. Patrzyła w okno przez zielone oczko pierścionka. Świat stawał się inny. Piękny. Nigdy nie mogła się zdecydować, w jakim świecie wolałaby żyć: w zielonym, rubinowym, błękitnym czy żółtym.
Po piąte – między innymi rzeczami leżał tu schowany przed dziećmi nóż sprężynowy. Misia bała się tego noża, choć czasem wyobrażała sobie, że mogłaby go użyć. Na przykład w obronie taty, gdyby ktoś chciał zrobić mu krzywdę. Nóż wyglądał niewinnie. Miał ciemnoczerwoną ebonitową rękojeść, w której podstępnie ukryto ostrze. Misia widziała kiedyś, jak ojciec uwolnił je jednym zaledwie ruchem palca. Samo „klik" brzmiało jak napaść, przyprawiało Misie o dreszcz. Dlatego uważała, żeby nawet przypadkiem nie dotknąć noża. Zostawiała go na swoim miejscu, w najdalszym prawym rogu szuflady, pod świętymi obrazkami.
Po szóste – na nożu leżały zbierane latami małe święte obrazki, takie, jakie ksiądz proboszcz rozdawał dzieciom po kolędzie. Wszystkie przedstawiały albo Matkę Boską Jeszkotlowską, albo małego Pana Jezusa w kusej koszulce, który pasie baranka.