Tajemnica niezwykłego obiektu pozostałaby zapewne na zawsze nie wyjaśniona, gdyby nie przypadek. Otóż mieszkaniec jednej z mazurskich wiosek, starszy człowiek, niejaki Gruszka Franciszek, pewnego wieczora wpadł nagle zadyszany do gospody i opowiedział o przygodzie, która spotkała go przed chwilą.
Siedział więc tenże Gruszka nad jeziorem, a tu nagle jak nie huknie, jak nie chluśnie! Słup wody wystrzelił nagle na samym środku jeziora, wysoki na kilka pięter, a z niego coś czarnego i ogromnego poszło jak pocisk w niebo. Po chwili o brzeg uderzyła fala tak potężna,
że na wpół ogłuszonego Franciszka oblała od stóp do głów.
Marczak, kapral z miejscowego posterunku MO, który właśnie kończył służbę i wpadł na oranżadę do gospody, z niedowierzaniem wysłuchał relacji Franciszka, kazał mu dla wszelkiej pewności chuchnąć, głową pokręcił i powiedział wymijająco:
– Ą wy, Gruszka, znów kłusujecie? Karty wędkarskiej nie macie, więc coście tam robili, tak nad samą wodą? Ale ja was jeszcze przyłapię!
Jednak – po części dla porządku, po części wiedziony jakimś przeczuciem – kapral Marczak całą tę historię opisał i posłał gdzie należy.
Ekipy płetwonurków przeszukały dno jeziora, ale nie znalazły żadnych,niewypałów ani śladów eksplozji. Jedynym przedmiotem wyłowionym z jeziora był niewielki metalowy walec, dość lekki, a jak się okazało po rozcięciu – wydrążony w środku. Rozcięcia dokonano na poligonie saperskim, z zachowaniem wszelkich środków ostrożności. Wewnątrz znaleziono jedynie zwitek cienkiej folii z tworzywa sztucznego, zapisanej równym odręcznym pismem, w języku polskim. Treść pisma brzmiała jak następuje: